Go to content

„Kiedyś już zgodziłam się na taką rozmowę. Potem przeczytałam nagłówek, że jestem matką mordercy. A ja jestem i zawsze będę matką mojego syna”

Fot. iStock / duncan1890

Barbara: – Kiedyś już zgodziłam się na taką rozmowę. Potem przeczytałam nagłówek, że jestem matką mordercy. A ja jestem i zawsze będę matką mojego syna. Urodziłam człowieka, nie potwora. Nie wiem, kto ponosi winę za to, że w którymś momencie mój Mariusz wszedł na tę ciemną drogę. Nie wiem też, kiedy i dlaczego nienawiść wypędziła z jego serca miłość. Bo przecież najpierw ona tam mieszkała, razem ze współczuciem i dobrem. Przecież żadna matka nie wpaja swojemu dziecku zła, nie uczy go braku szacunku do drugiego człowieka, agresji czy zawiści. Jeśli kochasz swoje dziecko prawdziwie, to tylko tę miłość jesteś mu w stanie przekazać. Bo ja nadal go kocham i zawsze będę. Choć chyba nigdy już nie zrozumiem, dlaczego moje dziecko odebrało komuś życie. W bestialski sposób rozszarpało komuś gardło, zadało tyle ciosów nożem. To przecież nadal mój syn, choć jego dłonie na zawsze już zostaną  splamione krwią niewinnego człowieka. Te same dłonie, które jeszcze nie tak dawno obejmowały delikatnie moją twarz.  I upewniały mnie w tym, że potwory istnieją tylko w tych bajkach, które zawsze omijaliśmy. 

Mariusz B., 26 letni syn mojej bohaterki. Kilka lat temu w okrutny sposób pozbawił życia młodego mężczyznę, którego podejrzewał o romans ze swoja dziewczyną. W toku śledztwa ustalono, że zamordowany nie miał nic wspólnego z całą historią i padł ofiarą potwornej pomyłki. Obsesyjnej zazdrości Mariusza B. Syn Pani Barbary, przyznał się do winy, a na procesie ze szczegółami opowiadał o motywach zbrodni oraz o tym, jak to zrobił. Na ciele zamordowanego znaleziono kilkanaście ran kłutych, ślady znęcania się, poderżnięte gardło. Z ustaleń wynika także, że oskarżony usiłował poćwiartować zwłoki. Prawomocnym wyrokiem sądu został skazany na dożywotnie pozbawienie wolności.

Barbara: – Byłam u niego niedawno. Mam małą rentę, dużo choruję, pieniędzy brakuje na wszystko. Ale co mogę, to odkładam, coś tam kupuje, żeby zjadł coś lepszego i zawożę. Dopiero trzeci raz tam byłam, mimo tego, że Mariusz siedzi już 6 lat. „Już” –  jak to strasznie brzmi na tle tej reszty lat, które będzie musiał tam spędzić. Bo przecież już nigdy nie będzie nam dane siąść razem przy rodzinnym stole, napić się herbaty. Kiedyś sąsiadka zmartwiła się i uświadomiła mi, że to dobrze, że mnie nie zabił. Że tyle lat z zabójcą mieszkałam, że nie wiedziałam nawet. Nie odezwałam się, serce matki nie wytrzymało. Przecież ja już do końca swoich dni będę żyła z tym piętnem, że urodziłam mordercę, bo ludzie nie pozwalają mi myśleć inaczej. Wie pani, ja nie wiem, czy to moje więzienie tu, w głowie i w sercu, nie jest gorsze od tych krat, za którymi siedzi on. Bo on wie dlaczego, tam jest. Wie, dlaczego do końca swoich dni będzie oglądał te same ściany a nie zazna, widoku słońca i nieba. A ja zostałam uwięziona, bez wyroku. W koszmarze czterech ścian, gdzie echo odbija wspomnienia. Te, kiedy jeszcze był dzieckiem, któremu piekłam pierniki. I te, gdy stanął w drzwiach cały we krwi, z nożem w ręce. I powiedział, że zabił człowieka.

Normalnie żyliśmy, skromnie ale zwyczajnie. Ja pracowałam tam, gdzie praca była. Nie mam żadnego wykształcenia, szkołę tylko podstawową i dwa lata liceum. Na gospodarce kiedyś mało kto o wykształceniu myślał. Nie było kiedy, nie było jak. Bieda w domu, roboty dużo, żal było rodziców samych zostawić. Bracia pomagali, to ja też w pole chodziłam, żeby lżej było. Rodzice nas kochali, dbali bardzo, jak więc inaczej się zachować? Mamusia moja nie raz płakała, że przez nich takie byle jakie życie mamy, że się nie kształciliśmy. Ja nigdy o to żalu nie miałam. Przecież niczego nam nie brakowało, ani chleba ani miłości, a to chyba w życiu najważniejsze. Mojego męża a ojca Mariusza znałam od dawna. Trzy domy dalej mieszkał ze swoja rodziną. Uczciwy, dobry facet. Nie miałam z nim źle, dbał o mnie, potem też o nasze jedyne dziecko. Długo ten mój kawałek szczęścia jednak nie trwał, bo mąż zginął w wypadku. Wracał z pracy, wjechał w niego rozpędzony tir. Nie było czego zbierać, nawet trumny nie otwieraliśmy, bo mąż za bardzo był pokiereszowany. Syn miał wtedy 7 lat, bardzo przeżył śmierć taty. Nie chciał chodzić do szkoły, po nocach mi na cmentarz uciekał. Przeprowadziliśmy się rok po tej tragedii do miasta, żeby łatwiej było małemu. Tam więcej szkół, dzieci, większe możliwości. Dziś myślę, że to może było przyczyną? Że może lepiej było nam zostać, na naszej małej wiosce. Pracowałam, gdzie się dało, starałam, żeby nam niczego nie brakło. Syn się dość dobrze uczył, nie było większych problemów. Tę Asię, od której się zaczął cały dramat, przyprowadził do domu rok przed tragedią. Ładna, miła i bardzo cicha dziewczyna. Cieszyłam się, że moje dziecko dorasta, że się zakochał, że pewnie rodzinę niedługo założy.

Po jakimś czasie ta Asia sama do mnie przyszła i płakała. Tłumaczyła, że Mariusz ją źle od początku odebrał. Że ona go nie kocha, tylko bardzo lubi, jak wielu innych swoich kolegów. Że już nie wie jak mu to tłumaczyć, bo on jest niemiły dla jej znajomych. Że bardzo zazdrosny, a nawet pocałunku przecież nigdy między nimi nie było. Obiecałam, że z nim porozmawiam, co zresztą zrobiłam tego samego wieczoru. On tylko tak dziwnie patrzył w ścianę, jakby był otępiały. Kiwał głową, powtarzał, że rozumie. Potem coś, że ona pewnie kogoś ma, dlatego tak gada. Ale on jednak poczeka, bo na nią warto. Tłumaczyłam, że miłości nie wolno zmuszać, że ona sama wybiera serce, do którego chce zapukać. Uśmiechał się tylko, mówił, że wie, żebym się nie martwiła. Że on sam to jakoś rozwiąże. Boże, on już wtedy to wszystko planował, a ja dopiero teraz to widzę i dostrzegam. A może mogłam zapobiec, powstrzymać go? Tylko przed czym? Czy przyszłoby ci kiedykolwiek do głowy, że twoje dziecko będzie w stanie zrobić, coś takiego? Przecież nie piłam, nie sprowadzałam mężczyzn do domu, zrezygnowałam z siebie. Wszystko dla niego.  W domu zawsze było czysto, schludnie i ciepło. No właśnie, przecież dawałam mu tyle ciepła. Dlaczego więc jego serce w którymś momencie, zamieniło się w zimny jak lód kamień? Przecież musiało, skoro przestał czuć na tyle, że podniósł rękę w morderczym geście…

Tego dnia było tak jak każdego innego. Szyłam w domu, miałam trochę zaległej roboty, a Mariusz miał wrócić  po południu. Po 17-tej zaczęłam się niepokoić, jakiś taki ścisk w sercu czułam. Był czwartek, kilka dni przed Bożym Narodzeniem. Rano, przed jego wyjściem, rozmawialiśmy na temat zakupów. Mówiłam, że siostrę z mężem i dziećmi zaprosiłam. Powiedział wtedy: – To dobrze, że nie będziesz w te święta sama. Nie zrozumiałam, ale też nie dopytałam. Jakbym się czegoś podświadomie bała. Koło 20 zadzwoniłam, ale nie odebrał. Potem jeszcze raz. Ubrałam buty, pomyślałam, że może gdzieś go spotkam, może coś mu się stało. Stałam jeszcze w pokoju, gdy usłyszałam, jak otwierają się drzwi. Odwróciłam i przestałam oddychać. Całą kurtkę, spodnie, nawet twarz miał zachlapaną krwią. I ten ogromny nóż w rękach. Powiedział, że zabił, że nie wie co zrobić, żebym z nim poszła. Nie wiem dlaczego od razu nie zadzwoniłam na policję, na pogotowie. Szłam za nim, milczeliśmy, nie wiem czy zimno czy strach, tak mną trząsł. Aż podrzucał. Dwa bloki dalej, stała taka stara rudera, do rozbiórki. Weszliśmy tam. Ten chłopak leżał na ziemi, miał podcięte gardło. Wszędzie było pełno krwi, nawet w powietrzu było czuć taki metaliczny zapach. Patrzyłam, jak ogłupiała na jego martwą, wykrzywioną w grymasie bólu twarz. Podbiegłam, chciałam te wszystkie dziury na ciele pozatykać. Złapałam go za szyję, żeby zatamować krwawienie. Zaczęłam krzyczeć, wołać o pomoc, nerwowo szukać telefonu, żeby zadzwonić. Mariusz uklęknął koło nas, zabrał moje ręce od ciała, kazał mi przestać. Patrzył przez chwilę w oczy i powiedział tylko, że to nie moja wina. Potem pamiętam tylko skrawki. Wycie karetki, zaraz za nią radiowozy policyjne. I ten tłum ludzi skandujący „morderca! morderca” i palce wskazywane na mnie. I krzyki, że to ja urodziłam tego potwora, że jemu teraz też powinno się wbić w szyję nóż. I to na moich oczach, za karę, że kogoś takiego wypuściłam na świat.

Procesu prawie nie pamiętam, byłam na silnych lekach. Raz zemdlałam na sali, podczas ogłaszania wyroku. Gdy syn na pytanie sędziego, czy chciałby coś powiedzieć rodzinie tamtego chłopaka, odparł, że chciałby przeprosić swoją mamę. I żeby ludzie dali mi spokój. Trzy razy wstawiałam nowe okna, bo ktoś regularnie je wybijał w naszym mieszkaniu. Zawsze kamień jest owinięty kartką z wyzwiskami. Na bloku, w którym mieszkam, już nikt nawet nie zaciera napisów o tym, że tu mieszka matka zwyrodnialca. Rzadko wychodzę. Przychodzi taka miła pani z opieki, nie zadaje pytań, nie dziwi się, że nadal w moi pokoju stoi zdjęcie syna. Na widzenia, jak już mówiłam jeżdżę rzadko. Raz, że daleko i zdrowie nie pozwala, dwa, że Mariusz nie chce. Mówi, że nie może patrzeć na moje łzy. Pierwszy raz gdy tam pojechałam, gdy już siedział, bałam się na niego patrzeć. Jakiś taki był odmieniony, obcy, nieobecny. Nie pytałam dlaczego to zrobił i myślę, że on też do końca tego nie rozumie. Sam opowiadał, że  był jak w amoku, myślał, że tamten chłopak jest z tą Asią. Mówił, że tylko chciał z nim porozmawiać. Że chciał mu wytłumaczyć, że on szczerze tę Aśkę kocha, chciał znać intencje tego drugiego. Że tamten się wypierał, że nic go z nią nie łączy, że zaczęli się szarpać, kłócić. I, że ten nóż nosił od dawna.  Dla własnej obrony, choć nikt go przecież nie zaczepiał. Myślę, że on to planował, myślał o tym, jako ostatecznym rozwiązaniu. Zakochał się do szaleństwa, aż po obłęd, który popycha do najgorszych czynów. Pytał, czy kiedyś mu wybaczę. Nie mogłam mówić, wtedy ten pierwszy raz gdy pojechałam do więzienia. Tylko płakałam. Dusił i dławił mnie żal, taki do samej siebie. Że gdzieś musiałam popełnić błąd, gdzieś musiałam zawinić. Że nigdy sobie tego nie wybaczę. Bo musiało mnie pewnie, w którymś momencie zabraknąć. Może nawet w jakiejś ważnej dla niego chwili nie czuł, że go kocham. I dlatego to zrobił. Bo jak to wytłumaczyć inaczej?

Jak teraz wygląda moje życie? Snuje się jak cień, od okna do okna. Jakbym ciągle myślała, że jeśli nastał nowy dzień, to pewnie zabrał tamten koszmar. I zobaczę, jak wraca do domu i mi macha.  Powtarzał, że nawet jak mnie nie było widać, to on wiedział, że na niego czekam i wypatruje. Nalałabym mu zupy, przeczesała palcami włosy, pogładziła po twarzy. I wiem, że matka tego niewinnego chłopaka, którego mój Mariusz zabił, nas nienawidzi. Że życzy mojemu dziecku, wszystkiego co najgorsze. I nie mam o to pretensji, bo zmasakrowane ciało jej syna, śni mi się każdej nocy. Ale moje serce, jest tylko sercem matki. Nie potrafi nie tęsknić, nie usprawiedliwiać, nie starać się zrozumieć.  I nie wierzyć, że jeszcze choć raz przed moja śmiercią, przełamie się z Mariuszem opłatkiem. I po raz kolejny powiem mu, że wybaczam i nadal kocham. Bo dla mnie zawsze będzie tym, którego dłonie ogrzewały moją twarz.  A nie tym, którego ręce trzymały nóż i zadawały śmiertelne ciosy.


Wysłuchała: Anika Zadylak