Go to content

Kiedy ktoś inny pisze scenariusz, jak masz żyć. To jak obudzić się ze snu

Fot. iStock / artpipi

Wiesz, mam 40 lat i nie wiem, kim jestem. To jak obudzić się ze snu kompletnie zdezorientowanym – gdzie ja jestem, co się wydarzyło. Znasz ten stan, kiedy zapadasz w drzemkę, wyrywa cię telefon czy jakiś hałas, a ty przez chwilę nie wiesz nawet jaki jest dzień tygodnia, pora dnia.

Jako dziewczynka marzyłam, żeby zostać nauczycielką. Sadzałam swoje lalki i misie, żeby móc przeprowadzić dla nich lekcje. Ta mała dziewczynka nadal we mnie jest. Głęboko skulona siedzi ze swoimi tęsknotami i marzeniami, a ja jej tak dawno nie przytulałam.

Rodzice

„Daj sobie spokój z tą szkołą” – słyszałam od rodziców, kiedy chciałam iść do „ogólniaka”. Oni z góry założyli, że najlepsza będzie ekonomiczna szkoła, bo przynajmniej od razu po maturze mam jakiś zawód. A w końcu księgowa to intratna robota. „Przecież i tak będziesz mogła iść na studia” – tłumaczyła mama. Zgodziłam się, bo jakie miałam wyjście. Ta szkoła to była dla mnie katorga, jak dla wielu z nas zresztą. Kompletnie mnie to nie interesowało, wolałam zaszyć się w pokoju z książką, niż siadać do kolejnych ćwiczeń i zadań z ekonomii. Nie chciałam zawieźć rodziców, więc uczyłam się po nocach, żeby zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Chodziłam nawet przez jakiś czas na korepetycje, tłumacząc że mam braki ze szkoły podstawowej.

Pamiętam, jak kiedyś wieczorem sama sobie powtarzałam: „Wytrzymaj, później studia, pójdziesz tam, gdzie będziesz chciała”. Tiaa, jasne. Wtedy jeszcze tak myślałam.

Faceci

Zakochiwałam się zawsze w nieodpowiednich facetach. Ten był za gruby, a tamten to chyba nie do końca rozgarnięty. Dziewictwo straciłam z chłopakiem poznanym na 18-tce u koleżanki, o którym wszyscy mówili, że jest świetny – taki przystojny i zabawny. Średnio mi się podobał, no ale podobno to ja miałam kiepski gust. On zwrócił na mnie uwagę. Pewnie chciał sprawdzić swój urok na szarej myszce. Uległam, bo co miałam do stracenia. Koleżanki opowiadały już o swoich pierwszych razach, tylko ja zawsze sama, bo zakochana w kimś, z kogo wszyscy się śmiali, albo na kogo kompletnie nikt nie zwracał uwagi.

Ten pierwszy raz była raczej z myślą: „Dobra, niech już mam to za sobą”. A że przystojny według wszystkich wokół kolega nie miał nic przeciwko, to stało się. Mówił, że zadzwoni, odezwie się, pójdziemy do kina. Ale oczywiście nic takiego się nie zdarzyło. Mi w sumie nie zależało na kontakcie z nim. Nie byłam już dziewicą i przez chwilę stałam się obiektem zainteresowania moich koleżanek, które chciały znać wszystkie szczegóły. Mogłam fantazjować do woli i dopisywać dla nich we własnej głowie coraz to pikantniejsze szczegóły. One były zachwycone. A ja nawet przez chwilę pomyślałam, żeby to spisać. Jakoś nigdy się nie zebrałam.

Dzisiaj jestem sama. Spotykałam się z różnymi kolegami podsuwanymi przez koleżanki. Raz tylko serce mi mocniej zabiło. Zagadnął mnie na spotkaniu autorskim jednego z moich ulubionych pisarzy. Zaczęliśmy rozmawiać. Zaproponował kawę. Jakbyśmy znali się od lat. Miałam 30 lat i za sobą najdłuższy związek trwający półtora roku. Wpadłam po same uszy. Wymieniliśmy się telefonami, mailami. On był służbowo w Warszawie, pracował za granicą. Umówiliśmy się na drugi dzień, wylądowaliśmy w łóżku. Chciało mi się ryczeć ze szczęścia, że w końcu, że czuję, że żyję. Spotykaliśmy się raz na kilka tygodni, kiedy był w mieście. Pisaliśmy maile, raz poleciałam do niego. Po roku zaproponował, żebyśmy zamieszkali razem – to znaczy, żebym ja się wyprowadziła, rzuciła pracę, której „przecież i tak nie cierpię” – to były moje słowa. Moi rodzice wpadli w szał, że jak to, za granicę, a co z nimi, kto im pomoże. Że jak to rzucić pracę, że przecież wcale go nie znam, że jak znajdę tam jakieś zatrudnienie, przecież po studiach nie będę pracować jako sprzątaczka.

Tylko przyjaciółka, jeszcze z czasów szkoły podstawowej, mówiła: „Rzuć to wszystko w pioruny i jedź. Zostaw to, nie jesteś szczęśliwa. Kochasz go? To się nie zastanawiaj”. Czemu jej nie posłuchałam?

Z jednej strony coś we mnie krzyczało, żeby jechać, wynająć swoją kawalerkę – zawsze to moje własne pieniądze tam na początek. A z drugiej był strach i wątpliwości: a co jak się nam nie uda, do czego wrócę, nie znam go, nie mieszkaliśmy razem, wakacje to nie to samo, co zwykła codzienność.

I zostałam. On nie rozumiał. Wycofał się. Powiedział, że się pomylił widocznie, bo myślał, że ja podobnie jak on chcę, byśmy byli razem… Zaliczyłam depresję. Nie wychodziłam z domu, przytyłam 20 kilogramów, nie chodziłam do pracy – byłam na zwolnieniu od psychiatry.

Otoczenie

„Chodź, załóż moje szpilki” – namawiała mnie na studiach koleżanka. „Trampki są dla kobiet, których nikt nie bierze na poważnie”. I uczyłam się chodzić w tych szpilkach, robić makijaż, czesać włosy, żeby wyglądać bardziej seksi, poważniej i jak „prawdziwa kobieta” – jak to zwykła mówić moja mama. Czułam się jak przebieraniec na początku, zwłaszcza w otoczeniu podobnie wyglądających dziewczyn, które z drinkiem w ręce wzrokiem obiegały wszystkich wolnych (i nie tylko) facetów na imprezie. Wyglądałam jak one, ale kompletnie tam nie pasowałam. Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Do stroju, do tego, co każą ci myśleć inni o tobie. Do tego, co mówią ci co robić, jak się zachowywać. Do zaspokajania potrzeby akceptacji. Byłam jak moje koleżanki ze studiów, bo nie chciałam być sama. Nie chciałabym być „dziwaczką”, „odchyłkiem”. Wchodziłam w studenckie towarzystwo z „czystą kartą”, mogłam pozwolić komuś ją zapisywać. Sama chyba nie umiałam, albo nie wiedziałam, że w ogóle mogę.

Zamiast na wymarzonych studia polonistyczne, wylądowałam na marketingu i zarządzaniu. Myślałam, że niczego innego nie umiem. Po studiach trafiłam do korporacji. Siedzę przy biurku, patrzę czy wszystko zgadza się w tabelkach, które ja albo kto inny przygotowuje… Kiedyś nawet szukałam innej pracy. Rozglądałam się nawet za jakąś szkołą, kursem, żeby się przekwalifikować. „Po co ci to, odłóż na mieszkanie, zamiast na jakieś głupoty” – mówiła koleżanka z pracy. W sumie może i miała rację.

Oczekiwania

Dzisiaj pytam siebie w jakim punkcie życia jestem? Spełniłam oczekiwania rodziców: wybrana szkoła, studia, praca, porzucona miłość. Sprostałam wymaganiom koleżanek, znajomych: wyglądałam i zachowywałam się tak, żeby do nich pasować. Zyskałam społeczną akceptację, bo jednak własne mieszkanie, praca od wielu lat taka sama, życie spokojne, stabilne, choć samotne. Ale niektórzy mówią, że jeszcze wszystko przede mną, że życie zaczyna się po 40-tce.

Czy moje w ogóle kiedyś zaczęło? Wychodząc z depresji uciekłam z terapii. Całe to roztrząsanie, dlaczego jestem w punkcie, w którym akurat się znalazłam, było ponad moje nerwy (no dobra – siły). Wróciłam do życia, zaczęłam biegać, chodzić na fitness, zajęłam czymś głowę. Chyba pierwszy raz wtedy zrobiłam coś, na co naprawdę miałam ochotę. Dziwne uczucie. Czekałam na telefon od koleżanki, rodziców, że co też mi z tym bieganiem przyszło do głowy. Ale nic takiego się nie stało. Bo też nikomu o tym nie powiedziałam, jakby taka moja mała tajemnica. W tych dresach, butach w parku, po którym biegałam miałam wrażenie, że zamknęłam życie, które należy tylko do mnie.

Natknęłam się ostatnio na tekst kobiety, która tłumaczyła, że powinniśmy brać życie we własne ręce, decydować o sobie, że to jak będzie wyglądać nasze życie zależy tylko i wyłącznie od nas samych.  Tąpnęło mną. Jakby coś pękło. Nawet nie wiem dlaczego i kiedy. Ale płakałam. Płakałam najpierw z żalu nad sobą, nad swoim życiem, a później z tęsknoty za sobą, za swoimi marzeniami, za radością i szczęściem. Nie mogłam przestać, tak bardzo chciałam przeprosić siebie za te 40 lat życia, kiedy ktoś inny pisał mi scenariusz, jak mam żyć.

Chcę zacząć jeszcze raz. Wykorzystać jeszcze jedną szansę, sama ją sobie daję. Nie wiem, czy będę potrafiła. Ale chcę. Bardzo. Zapisałam się na warsztaty dla kobiet z budowania pewności siebie. Od czegoś muszę zacząć. Tak bardzo się boję, czy będę potrafiła…