Go to content

Karma z siekierą

Wierzyć w to, że ludzie będą dla nas dobrzy i mili, skoro my jesteśmy dla nich dobrzy i mili – to jakby wierzyć, że lew nas nie zje, bo my nie zjedliśmy jego. Jako że takie porównanie przemówiło do mnie, przeprosiliśmy się z moją karmą nieco. Mamy w końcu być ze sobą po kres mych dni, więc warto się jakoś dogadać. Uświadomiono mnie ponadto, że to, iż nie widzę działania karmy w życiu innych, to nie znaczy, że ona nie funkcjonuje – może akurat w danym przypadku postanowiła się zamanifestować hemoroidami albo opryszczką narządów płciowych, skąd mnie to wiedzieć, innym ludziom nie zaglądam w majty bez zaproszenia. To fakt, nie wszystko mogę widzieć. Co prawda nadal nie do końca rozumiem, dlaczego u jednych karma odbija się wrzodem, a innemu rakiem, ale ostatecznie młoda jeszcze jestem i nie wszystko rozumieć muszę.

– No widzisz, ja ci przecież mówiłem jakieś 15 lat temu, żebyś się nie martwiła tyle, bo ci się to guzem mózgu odbije, no nie mówiłem? Mówiłem przecież!

No mówił, nie przeczę. Teorii na temat tego, co się ze mną dzieje i dlaczego, jest tyle, co osób dookoła mnie. Niebiosom niech będą dzięki za tych ludzi w moim otoczeniu, którzy obdarzeni są cudownym, wisielczym poczuciem humoru i troskę o mnie owijają w czarny humor. Kocham dystans do siebie i do mnie, a każdy problem okraszony śmiechem wchodzi mi łatwiej do krwiobiegu i oczyszcza organizm. Ludzie, którzy traktują siebie śmiertelnie poważnie, moim zdaniem umarli już za życia.

– Wie Pani, wstrzykniemy Pani takie kolorowe koktajle, rak się nie oprze, upije się, a my sprawdzimy, na jaki kolor delikwent będzie świecił.
– Yyyy, i czego się dowiemy?
– No, jak będzie świecił na niebiesko, to będzie rak – chłopczyk, a jak na różowo, to rak – dziewczynka.
– Ooookeeej… A co, jeśli, dajmy na to, chłopczyk?
– No jak to co? Śmierć na miejscu. Samiec twój wróg!
– To ciekawe. Podobno większe spustoszenie zwykle robią kobiety…
– Ale to w przyrodzie. Takie tornada na przykład. Kobieta = żywioł nie do opanowania.
– Naprawdę mam nadzieję, że Pan mnie jednak podpuszcza.
– Podpuszcz to moje drugie imię. Ale pomyślałem, że będzie Pani przyjemniej, jak powiem, że wrednemu samcowi w Pani imieniu odetniemy członki.

Nie przeczę, że dużo we mnie jeszcze gniewu i smutku. Nie jest łatwo pogodzić się z taką ilością rozczarowań i przykrości, jaką karma szanowna mi zaserwowała. Ale już wiem, że to, co robią nam inni – to ich karma, a jedynie to, co ja z tym zrobię, jak zareaguję – to jest moja karma właśnie. Tylko na to mam wpływ. Tylko nad sobą mogę pracować. Staram się więc każdego dnia przybliżać do mojego własnego ideału. Pracuję nad moim własnym spokojem i coraz mniej się chcę zajmować małością i podłością innych. Daleka od ideału, uczę się każdego dnia czegoś nowego na swój własny temat.

– Jako najlepszy środek przeciwbólowy zalecam dużo śmiechu oraz dzbanek czułości, pity trzy razy dziennie oraz w stanach nagłego napadu boleści.
– Czułości??
– Tak. Jak Panią boli, to niech Panią ktoś zawinie w puchaty kocyk szczelnie niczym naleśnik, położy na łóżku i tuli, dopóki ból nie przejdzie.
– Hmmm… Ze śmiechem dam radę, ale z tym tuleniem mam pewne problemy natury technicznej, rzekłabym. Chyba że zgłasza się Pan na ochotnika jako naleśnikarz…
– Niestety mam już żonę.
– Ja niestety mam męża. Tak jakby. Technicznie…
– Ale to nie ma problemu, zaraz wyjdziemy do dyżurki i zrobimy rekrutację.
– Ciekawymi rzeczami zajmują się teraz lekarze po godzinach pracy.
– Bo jak to wyżyć za te marne pieniądze, droga Pani, biedny lekarz orze jak może. Zwłaszcza że moi pacjenci szybko odchodzą… Proszę tak na mnie nie patrzeć – oni zdrowieją, oczywiście, że wszyscy w szaleńczym tempie zdrowieją!
– Przy takiej terapii to się nie dziwię.

Na początku jest sympatycznie – każdy ból głowy, brzucha, gardła, palca nawet, jest przez ukochanego zcałowywany, przeganiany, rozpuszczany w miłości. Każda łza jest suszona niemal natychmiast. I nagle coś się dzieje. Nie potrafię wskazać dokładnie, w którym momencie zostałam sama ze wszystkim bolesnym, co się przytrafiało. Pojawiła się totalna obojętność i teksty w stylu „Nie płacz, bo denerwujesz koty”. Jednocześnie miałam już świadomość, że pod pretekstem wyjazdu do pracy jechał do innej pani, by ją otulić i otrzeć łzy, bo miała gorszy dzień. Moje dni przestały się liczyć już tak dawno temu, że nie pamiętam już, jak to jest być czyimś naleśnikiem. Obawiam się, że ta część recepty mojego lekarza jest awykonalna, ja i moja karma skupiamy się więc na tej części związanej ze śmiechoterapią.
Każdemu wedle możliwości.

Podobno to nie tak, że jak się już wszystko dobrze ułoży, to wtedy będziemy szczęśliwi, ale wręcz odwrotnie – jak będziemy szczęśliwi, to wszystko się dobrze ułoży.

A ja zamierzam być jeszcze obłędnie szczęśliwa.

A dzisiejszy wpis sponsorowała piosenka „Siekiera” Dominiki Barabas – siedzi mi w głowie od tygodni, niczym zmiany chorobowe.