Go to content

Jeśli kobiety do szczęścia potrzebują zakupów, to ja jestem w tej części, która dodaje – zakupów w lumpeksach. Kocham

Fot. iStock/ArminStautBerlin

Kocham lumpeksy. I pamiętam czasy, kiedy wstyd było się do tego przyznać. „Ja do lumpeksu? No co ty, nigdy w świecie!”. Lumpeksy były pochowane w podwórkach, w bramach, małe, ciasne i nie ma co ukrywać – często śmierdzące pomieszczenia.

Jestem z pokolenia, które doskonale pamięta czasy powstawania lumpeksów. Sklep z odzieżą używaną brzmiał podejrzanie. No bo jak z używaną, że mam iść i kupić ciuchy, które już ktoś nosił? Brr, a fuj, co to to nie. Przemykałyście po kryjomu do lumpeksów bojąc się, że spotkacie kogoś znajomego? Że ktoś zobaczy, jak wychodzicie z wielką reklamówą używanych ciuchów?

Nie wiem, kiedy lumpeksy zostały odczarowane z mitu, że to sklepy dla biednych, gdzie za niewielkie pieniądze ubrać można było 8-osobową rodzinę. I te przytyki pogardliwie wygłaszane: „A to pewnie masz z lumpeksu”, „Lumpeksiara”. Lumpeksy wyszły na pierwszy plan, mieszczą się przy głównych ulicach, a spotkać w nich można nawet mężczyzn.

Ja natomiast kochałam lumpeksy od początku ich istnienia. Pamiętam taki jeden, oczywiście na tyłach jakiegoś większego sklepu, gdzie się zakradałam po lekcjach, szukając wielkich i rozciągniętych swetrów, ciuchów, o których wiedziałam, że nikt nie będzie miał. Te wszystkie spodnie – sztruksy, podarte dżinsy, dzwony…

Lumpeksy dla mnie odczarowali moi rodzice, kiedy sami postanowili jeden z takich sklepów otworzyć. Która z was nie marzyła choć raz o tym, żeby móc dostać się do takiego sklepu, kiedy wszystkie worki są rozrywane, nowy towar wysypuje się na podłogę, nim trafi do wielkich skrzyń i na wieszaki? Mój tata jeździł starym fordem po te worki. A mama w szale otwierała już je w samochodzie, wyrzucając co chwilę jakąś bluzkę na tylne siedzenie: „O ta dla mnie, o ta też”.

Efekt był taki, że nasz dom stał się jednym wielkim zbieractwem. Po czasach, kiedy ciężko było o nowe pościele, za ręcznikami nawet trzeba było stać w kolejkach, bo nie było. A później jak były, to kasy brakowało, żeby kupić.

Złote czasy lumpeksów to okres, kiedy nagle wszyscy mogli mieć wszystko: nowe pościele, oryginalne zasłony, firany, pięć płaszczy, cztery kurtki. Rety, człowiek kupował wszystko, co wpadło mu w ręce i co mogło okazać się przydatne, choć nigdy takiego statusu nie nabrało. Za małe sukienki, kołdry, na które nie było poszewek, ciuszki dla małych dzieci, choć takich jeszcze w rodzinie nie było.

Minął w końcu szał kupowania wszystkiego jak leci – koszulki z plamą, bo na podwórko będzie, a w sumie ładna, sukienki, w którą może kiedyś się zmieszczę, no ale… ładna, kurtki na syna, którą założy za trzy lata. Wiadomo, cena też zrobiła swoje, co lepsze ciuchy zaczęto wyceniać czasami, za kosmiczne jak na second handy pieniądze.

Moja mama prowadziła lumpeks przez dobrych kilka lat. Kiedy później o tym opowiadałam, nie było osoby, która by mi nie zazdrościła. Oj tak, te magiczne worki, które nie wiadomo, co kryły, czasami serię zupełnie nowych dżinsów, a czasami stare, śmierdzące ciuchy po budowlańcach, spleśniałe od wilgoci kurtki. Naprawdę, można tam było znaleźć wszystko. A to podniecenie nowego towaru nigdy nie minęło.

Tamtego lumpeksu mojej mamy już nie ma, ale ja pozostałam wierną fanką. Żadna sukienka kupiona nawet za 300 zł nie cieszy mnie tak, jak ta wyszarpana za 5 złotych w ostatnim dniu wyprzedaży przed wymianą towaru na nowy. Nic nie sprawia mi takiej przyjemności, jak bluzka, która kosztuje jakieś 10 złotych, a wygląda jak chodzący oryginał sprowadzony nie wiadomo skąd.

Jeśli ktoś myśli, że w Polsce skończyła się era kolejek ustawiających się przed otwarciem sklepu, to powinien poobserwować, co się dzieje pod drzwiami lumpeksów, kiedy na witrynie wielkimi literami widnieje „DZIŚ NOWY TOWAR”. Kiedyś mieszkałam tak, że okna z mojej kuchni wychodziły prosto na duży lumpeks w starym po PRL-owskim budynku. Towar był w poniedziałek, sklep otwierano o 9:00, ale już półtorej godziny wcześniej ustawiała się kolejka. Pewnego dnia naliczyłam w niej tuż przed otwarciem 67 osób… I uwierzcie cały dzień drzwi się tam nie zamykały. Takie kolejki obserwuję do dziś przejeżdżając koło lumpeksów z nowym towarem.

Ja akurat tym się różnię od ludzi kochających lumpeksy, że nie pcham się w dzień nowego towaru, nie walczę o ciuchy, nie wyrywam z rąk, nie podbieram z koszyków, nie kupuję na zapas, na wypróbowanie, na internetową sprzedaż lepszych marek. To nie dla mnie. Widziałam, jak kobiety potrafią walczyć o jedną sukienkę tylko dlatego, że jedna z nich wyglądała w niej dobrze, nieważne, która jak wyglądać będzie. Sama kiedyś wypróbowałam. Ściągnęłam z wieszaka bluzkę i krzyczę do mojej mamy przez cały sklep: „widziałaś co to za firma? Kurde, że za duża na mnie”. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Trzy inne podleciały i chciały złapać. Ostatecznie bluzka skończyła z oderwanym rękawem… A naprawdę była ładna.

Bo cała sztuka w lumpeksach polega na szukaniu. Na cierpliwości przerzucania wieszaków, na wyrobionym w sobie nawyku szukania. Każdy ma swój, inny. Ja chodzę do lumpeksów w piątym, szóstym dniu po nowym towarze, kiedy ciuchy są przebrane, mniej ich na wieszakach, a cena taka, że za trzy pary spodni dla moich dzieci, dwie koszulki, koszulę męską (dla mnie), kurtkę i sukienkę płacę niecałe 30 złotych. To wtedy bez przepychania się, przerzucam wieszak po wieszaku ubrania w kolorze, który mi odpowiada. Bo jak wiadomo – dobry lumpeks ma nie tylko ciuchy podzielone ze względu na rodzaj, ale też ułożone kolorami.

I nic nie zastąpi mi tego poczucia satysfakcji, kiedy czuję się, jak członek dzikiego plemienia, który wszystkich zrobił w konia podczas polowania. Bo zamiast rzucać się na pierwszą zwierzynę, która się nawinęła, odczekałam, i tę najtłustszą trafiłam najmniejszym wysiłkiem, bo zmęczona była po kilkudniowej gonitwie. Ze swoją zdobyczą w torbie wracam do domu z poczuciem dobrze wykonanego zadania, w ręce dzierżę zwycięstwo swojego sprytu i spostrzegawczości. Jestem jak ten, który zasługuje na oklaski i szacunek. I to mojej mamy: „Pokaż, co kupiłaś”. I ta duma, gdy wyciągasz i wyciągasz i na koniec mówisz cenę, za którą w sklepie normalnym nie kupiłabyś ani jednej z tych rzeczy. Eh… I jak nie kochać lumpeksów.

Jeśli kobiety do szczęścia potrzebują zakupów, to ja jestem w tej części, która dodaje – zakupów w lumpeksach.