Go to content

W jakich warunkach leczy się dzieci w Polsce?

© MamaM&M Nasza sala szpitalna - nawet ja nie mam się czego przyczepić

Jak wygląda pobyt dziecka w szpitalu w Polsce, można poczytać w komentarzach w internecie. Jak są traktowani rodzice, gdzie śpią, co jedzą i dlaczego wszystko jest złe? Opowiem wam swoją historię…

 

Właśnie teraz jestem w szpitalu z młodszym synem. Trafiliśmy tu we wtorek. Dokładnie rok wcześniej na tym samym oddziale dziecięcym Szpitala Międzyrzeckiego przebywało moje starsze mało zło. Wówczas wpadałam (to odpowiednie słowo) tu tylko na moment, ponieważ musiałam zajmować się młodszym dzieckiem i nie mogłam zbyt często i na długo przyjeżdżać w odwiedziny do Marka: w domu Mariusz karmiony piersią, na dworze plucha, wichury, drogi w remoncie i jakby cały świat przeciwko nam…

 

Starszak był więc pod opieką babci. Ta chwaliła szpital, opiekę, lekarzy, pielęgniarek, jedzenie i wszystko, co się działo, ale biorę na to zawsze poprawkę, ponieważ moja mama kilka ładnych lat w tym szpitalu przepracowała, płakała, gdy musiała się zwolnić i mam wrażenie, że sentyment do tego miejsca pozostał jej do dziś.

 

Ale od początku. Jesteśmy, jak wspomniałam, na oddziale dziecięcym. Przydzielona została nam sala jednoosobowa (matka blogerka – się wie, że muszą być profity z tego tytułu – a tak serio to nikt tu nie wie, że piszę i publikuję). W dniu naszego przyjęcia oddział był wypełniony po brzegi. Masa dzieciaczków kilkumiesięcznych, kilkuletnich. Do tego remont, zamknięta świetlica, w której obecnie też stoją łóżka. Wszystko to jest jednak jakby nieważne. Przyjechaliśmy tu z synem, żeby on mógł wyzdrowieć, a nie na wczasy (o tym za chwilę). Opieka już od momentu wejścia do izby przyjęć nie tylko fachowa, profesjonalna, ale przede wszystkim po prosu ludzka, nakierowana nie tylko na małego pacjenta, ale też na rodzica. Dziecko jest traktowane z należytą uwagą, obejrzane zostało z każdej strony i chyba tylko zabrakło trzymania za jedną nogę, żeby sprawdzić, czy nie odpada. Przy tym wszystkim masa pytań zadawana z wyczuciem i niezwykle taktownie, bez jakiegokolwiek pośpiechu.

 

Władzom szpitala należy pogratulować takich lekarzy na oddziałach. Sam oddział dziecięcy robi naprawdę dobre wrażenie, widać tu inwestowane pieniądze, przemyślane, słuszne decyzje, ale przede wszystkim dążenie do zapewnienia jak najlepszych warunków dzieciakom i rodzicom. Nas, starych narzekaczy nikt tu nie traktuje jak piątego koła u wozu, nikt nas nie popycha, nie lekceważy, nie przesuwa nogą naszych śpiworów i karimat… a właśnie… my, rodzice mamy tu swoje łóżka stojące obok łóżek naszych chorych dzieci. Śpimy razem z nimi, przebywamy z nimi całą dobę, kuchnia szpitalna daje możliwość wykupienia smacznych, domowych obiadów w bardzo atrakcyjnych cenach (kilka-kilkanaście złotych za posiłek), mamy do dyspozycji kuchnię i łazienkę z prysznicem, a część sal jednoosobowych jest wyposażona w łazienkę – widziałam tam wyłącznie mamy z najmłodszymi niemowlętami i noworodkami, co pokazuje, jak naprawdę duży nacisk kładzie się tu na komfort pacjentów i rodziców, a także zdrowie.

 

Wszystkie sale są kolorowe, korytarz to piękna bajkowa opowieść. Wiem, że niektóre obrazki są już daleko posunięte w latach (pamiętam je jeszcze z czasów, gdy sama byłam pacjentką), ale które dziecko nie lubi Reksia, smerfów, czy Misia Puchatka… Lubiliśmy je my i lubią je nasze dzieci. Do tego masa zabawek, pluszaków, wózki dla najmłodszych, w salach wanienki do kąpieli, telewizory (dla nas bez znaczenia, ale dla wielu osób to pewnie istotny element), porządne, bezpieczne łóżeczka i łóżka.

 

Warunki, wyposażenie (znaczna część sprzętów z serduszkami WOŚP) to jednak tylko wartość dodana do atmosfery, jaką stwarza personel. Uśmiechnięte, zagadujące dzieci pielęgniarki, miłe lekarki i lekarze, którzy porozmawiają z rodzicami i o dzieciach, i o zabawkach, i o czytanych przez rodziców książkach, i o sporcie. Bez pośpiechu, bez zadęcia, bez traktowania rodzica jak wroga służby zdrowia. Widać, że to zespół, który lubi dzieci i który z rodzicami umie pracować, bo to my jesteśmy najsłabszym ogniwem w procesie edukacji, wychowania i leczenia także…

 

My rodzice odwalamy tu kawał dobrej roboty, pilnując kroplówek, inhalacji, karmiąc, sprawując opiekę i nikt tu naszego wkładu w leczenie nie bagatelizuje. Pewnie są mamy i tatusiowie, którzy przeszkadzają personelowi, którzy zamiast być wsparciem, wydłużają i komplikują leczenie, więc tym bardziej doceniam cierpliwość i indywidualne podejście. Ja jako mama na pewno dużo zyskuję dzięki moim dzieciom, które, zawsze uśmiechnięte i takie po prostu pocieszne, skradają serca obcym ludziom. Pielęgniarki Mariusza uwielbiają, machają i zagadują, gdy tylko przechodzą obok naszej sali.

 

Nie jestem też typem mamy zbytnio integrującej się z innymi (kiedyś pisałam, że nie szukam znajomych w środowisku mam). Przyjechaliśmy tu, żeby się leczyć i jestem za tym, żeby dziecko w miarę możliwości w dobrych warunkach przeszło proces leczenia i niekoniecznie podłapało coś od innych maluchów. Nie mam potrzeby wymiany doświadczeń na temat choroby obecnej i wszystkich przebytych z zupełnie obcymi mi ludźmi i nie jestem zainteresowana słuchaniem, czym pluło i jak często robiło kupę inne dziecko, a już tym bardziej nie zależy mi na poznawaniu zawiłych historii z życia ludzi, z którymi łączy mnie tylko kilka metrów kwadratowych szpitalnej podłogi. Tyle, ile chcę o sobie opowiedzieć, piszę na blogu i to jest optymalna dawka informacji o mnie, mojej rodzinie, moim mężu, psie i emocjach, które przezywam.

 

Okres hospitalizacji postanowiłam ponadto poświęcić na jak najintensywniejsze przebywanie z Mariuszem (od pól roku jest żłobkowy, ja pracująca intensywnie, a przygotowania do Świebodzińskiej Dziesiątki sprawiły, że dzieci moje stały się półsierotami na kilka tygodni) i odpoczynek (po wspomnianej Świebodzińskiej Dziesiątce).

 

Jestem tu niemal jak w hotelu. Karmią nas, sprzątają, możemy leżeć całymi dniami i chodzić w dresach (kto mnie zna, wie że dresy nie pasują do szpilek, więc nie noszę), mamy czas na wygłupy i dużo przytulania. Jak chcę, wychodzę do sklepu po zakupy, jak chcę to palca na zewnątrz nie wysuwam. I tylko hotel ten jakiś dziwny, bo sauny nie ma…

 

Panie Ordynatorze, zazdroszczę i jednocześnie gratuluję takiego zespołu. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli tu wracać, ale to naprawdę ważne dla rodziców mieć pewność, że oddajemy nasze kilkanaście kilogramów szczęścia pod opiekę fachowców, a zarazem empatycznych i sympatycznych ludzi… i proszę nas wypuścić do domu w poniedziałek 😉

Zajrzyj na mój profil na Facebooku i zostaw ślad po sobie, skomentuj artykuł, zdjęcie, wpis. Jeśli się ze mną nie zgadzasz, też zajrzyj 😉