Go to content

Internetowe przyjaźnie – czy mogą być prawdziwe?

Fot. iStock/ Petar Chernaev

Piotrek zaczepił mnie, na forum internetowym. Dla rodziców z chorymi dziećmi. Okazało się, że on też był chory. To było lata temu, bo już naście, więc jeszcze ostrożniej do tego podchodziłam. Odpowiedział na mój komentarz, tak inaczej niż poprzednicy. Z humorem, takim jaki lubię, na pograniczu. Ale odpisywałam jednym zdaniem, ucinając wszelką dyskusje. On też nie był, przesadnie wylewny. Mimo to, jakoś tam mnie zaczepiał, a ja niby nie chciałam, ale coś tam odpowiadałam. Nie wiem kiedy numerami GG się wymieniliśmy, potem telefonami. Mijały tygodnie, miesiące i lata. Dosłownie, i nie było dnia żebyśmy choć jednego smsa nie wymienili. A jak już się u jednego źle działo, drugi wyczuwał automatycznie i był. Z flaszką po drugiej stronie komunikatora. I płakał ze mną, i pił. Trochę się obawiałam tej naszej przyjaźni, bo ja miałam męża, On żonę. Ale rozumieli. Zresztą Piotrek, jest bardziej jak brat. Łączy nas niestety też, ta sama choroba. Każdy się dziwił, jak to możliwe, że Piotr co rano oznajmia, że pijemy razem kawę, a przecież dzieli nas tyle kilometrów. A my przez pierwsze parę lat przyjaźni, nawet do siebie nie dzwoniliśmy. Tylko pisaliśmy. Zdjęcia swoich  dzieci wysyłaliśmy, kartki z wakacji.

Ale gdy odszedł mój mąż, to on zadzwonił pierwszy. I wiedział, co powiedzieć, żeby mnie choć trochę uspokoić. I znam też, tak jak jego, żonę Asie i ich synka. Cudowne dziecko. I oni są dla mnie mega ważni, i wiem, że ja dla nich na pewno nie obojętna. I nawet gdy milczę tygodniami, bo zły czas, bo praca, bo kolejny facet dał mi popalić, to Piotrek pisze. I czeka. Bo wie, że takie stany też są potrzebne, że wszystko w życiu jest po coś.

I ja sobie tych poranków, bez tej wirtualnej kawy jakoś nie wyobrażam. I boję, panicznie boję, gdy znika w szpitalu. I gdy telefon milczy. Albo gdy pyta, jak to zrobić, żeby „stamtąd” też ta kawa do mnie docierała. Jak on już spakuje się, w jedną stronę. I gdy w środku nocy pisze mi, żebym się nie poddawała, bo przecież są ludzie, którym na mnie zależy. Że oni na mnie czekają. Zawsze możemy na siebie liczyć, pod każdym względem. Przecież znamy się tak cholernie dobrze już naście lat. Wiemy o sobie bardzo dużo, żeby nie powiedzieć wszystko. Pomagamy, wspieramy, czasem kłócimy. Potrafimy się opieprzyć, jak któreś z czymś przesadza, obgadać wspólnego kumpla i ponarzekać na pracę. Jesteśmy „zwyczajną” parą dobrych znajomych. Choć jeszcze nigdy, nie było nam dane, spotkać, usiąść przy jednym stoliku i stuknąć filiżankami.

 Gdy dziś o tym myślę, to jakby echem z przeszłości słyszę, że kiedyś były inne czasy. Żeby kogoś poznać, zaufać, związać na lata czy niestety rozczarować, trzeba było wyjść z domu. Telefon stacjonarny, miało niewielu. Sama to pamiętam, jak gwizdałam pod oknem Magdy, przyjaciółki. Taki środek komunikacji. Gwizdanie, pukanie do drugich drzwi. Nie było innej drogi.
Teraz jest łatwiej (?). W sieci możesz być każdym. Niekoniecznie sobą. Możesz się bardzo naciąć, pozwolić się oszukać, dać mocno skrzywdzić. Ale przy odrobinie zdrowego rozsądku, dystansu, słuchania przede wszystkim głową a nie od razu bezgranicznie i sercem, można zyskać przyjaciela na lata. Do końca życia. I nie chodzi tylko o jeden, wyjątkowy przykład w postaci Piotra i jego rodziny.
To nic nadzwyczajnego mieć bliskich znajomych, czy nawet miłość z internetu. To nikogo specjalnie nie dziwi, nie szokuje, nie gorszy. Ludzie od dawna tak zawierają znajomości. Przez względy zawodowe, przez wygodnictwo, przez łatwość w komunikacji. Oczywiście, że takie relacje mają swoje minusy. Czasem choć jest wszystko to, czego potrzebuje druga osoba, z jakiś przyczyn nie ma tej zwykłej, ludzkiej bliskości. Tej, kiedy możesz kogoś złapać za rękę, przytulić się, oprzeć głowę na ramieniu. Bo odległość, bo choroba, bo kilka innych powodów.
I tego się obawiałam najbardziej, że przez ten brak „normalności”, nasza historia zakończy się szybciej, niż myślę. Usłyszałam jednak, że nie trzeba siedzieć obok, żeby być bardzo blisko. Bo przecież jesteśmy prawdziwymi postaciami, mimo, że poznanymi przez internet. Oczywiście, że mimo ostrożności, niejednokrotnie dałam omamić, oszukać, straciłam czujność. Ale gdy poznajesz człowieka na koncercie, w pracy, u znajomych – to też przez dłuższy czas też niewiele o nim wiesz. Przecież nie przychodzisz do jego domu, nie sprawdzasz czy nie szukają go przez Interpol, nie robisz wywiadu wśród sąsiadów. Starasz się ufać, poznawać, obserwujesz. I też niestety, rożnie trafiasz.
Z perspektywy lat widzę, że ludzie w obu przypadkach tak samo przychodzą i odchodzą, na ich miejscu pojawiają się nowi. Że zarówno w sieci jak i w realu, możesz oberwać, albo zyskać bratnią duszę, często na całe życie. Nie ma reguły, dobrych porad, złotego środka. Ale gdy myślę o Piotrku, Kasi, Ewie, Arturze, Ani oraz jeszcze kilku innych osobach, to wiem, że nie taki diabeł straszny jak malują. I, że historie ze stroną internetową w tle, mogą być piękne i prawdziwe. Bo tak samo jak tu – na podwórku, w kinie, na koncercie, w restauracji czy pracy – tam po drugiej stronie monitora, żyją ludzie. Też mają swoje podwórka, parki, dyskoteki, tramwaje. I innych ludzi w okół siebie. Ale czasem przychodzą tu, gdzie ty teraz jesteś, czytasz i uśmiechasz się lekko. Bo masz przynajmniej, jednego takiego przyjaciela. Takiego, bez którego nie bardzo widzisz kolejne dni. Takiego, pobranego z neta.