Go to content

Grażyna na all inclusive, co to na miejscowy manicure się zdecydowała… O matko, i jak żałowała!

Arch. prywatne

Miałam opisać swoje wycieczki w Turcji, ale hitem są paznokcie, które przebiły wszystkie wrażenia, więc będzie o manicure w moim hotelu all inclusive. A  zaczęło się od tego, że odprysnął mi lakier. Ten kto ma lekką nerwicę jak ja, wie że to droga do piekła, bo w ciągu godziny jestem w stanie zdrapać lakier z całej reszty (myśl o tym jednym nie daje mi spokoju). Obdarowana ulotką od pana prowadzącego zakład fryzjerski na parterze mojego hotelu, gdzie normalnie za żadne skarby bym się nie wybrała, pokornie jednak w tej sytuacji idę zapytać czy zgodnie z ulotką mają usługę manicure.

Jestem ciekawa czy pan wciśnie mnie w kolejkę oczekujących, bo wyobrażam sobie, że w tak wielkim hotelu nie ja jedna straciłam paznokcia.

Niepokój mój wzbudza już fakt, iż miły starszy pan (bez cienia ironii to piszę) oferuje usługę w każdej chwili. Muszę poczekać tylko, aż pani manikiurzystka przyjdzie z drugiego hotelu. Ok, umawiamy się za godzinę, jestem dobrej myśli.

Punktualnie schodzę podekscytowana, że będę miały nowy manicure, myślę nad kolorem i zapominam o swoich niepokojach.

Pani jeszcze nie ma, ale pan okazuje się być całkiem na bieżąco w sprawach damskiego paznokcia i ustala ze mną, że to shilac i przynosi dziesięć różowych pudełek, które działają na zasadzie zasysania palca do środka. W  środku jakiś aceton czy coś. Śmieję się, że w Polsce robią to inaczej, tłumacząc panu jak, a jednocześnie oglądam jego fryzury ślubne, bo pan okazuje się być starym fryzjerem, który czesze od lat głównie Angielki do ślubu.

Pytam, po co tu biorą śluby, ale to już zbyt skomplikowany angielski, a wiec oglądamy te fryzury w różnych katalogach podpisanych rocznikami i zastanawiam się, ile już z nich jest po rozwodzie. O ironio jedna.

Różowe zassawki zaciskają mi palce tak, że krew nie dopływa, bo mija ponad 20 minut, a pani nie ma. Widząc moje zmagania z plastikiem, pan wyciąga jeden z moich palców ze środka i swoim długim paznokciem próbuje zdrapać mój shilac (tylko jeden ma długi, chyba do tego właśnie celu…).

Arch. prywatne

Arch. prywatne

Ani rusz. Hard shilac – komentuje i dolewa płynu. Już prawie nie mam czucia. Po kilku minutach wpada na pomysł, by jednak zrobić to po polsku, więc wyjmuje mnie z różowego uścisku i wkłada palce w folię zalewając je żrącym płynem. Modlę się tylko o to, by pani szybko przyszła.

Moje modlitwy zostają wysłuchane i wpada pani w jego wieku (bardziej spodziewałam się młodej Turczynki o długich różowych tipsach) i zasiada od razu do pracy. Chyba go ochrzania za te folię (po turecku) i wyciąga mój paznokieć sprawdzając swoim czy shilac schodzi.

Po wpływem solidnego drapnięcia lakier schodzi. Ufff. Tłumaczę panu, by nie czuł się broń Boże niekomfortowo (lubię go), że my kobiety lepiej się znamy na manicure.

Czyżby?!!

Mój stan emocjonalny jest jeszcze stabilny, gdy pani wyciąga miskę z pilnikiem, watą, zmywaczami i czterema lakierami niedomkniętym lub podklejonymi taśmą klejącą.

Najpierw zdrapuje swoim paznokciem wierzchnią warstwę, a potemzZ impetem szoruje pilnikiem po moim pięknym chabrowym kolorze i w ciągu kilku minut doprowadza moje paznokcie do stanu zero. I tu dopiero zabawa się zaczyna.

Pan tłumaczy, bym wybrała lakier  z palety: jaskrawego różu, czarnego, cekinowego biorę czerwony. W takich warunkach klasyka sprawdza się najlepiej (nawet nie wiem jak bredzę). Pan jednocześnie zwraca uwagę na mój wypłowiały od słońca blond, sugerując że chętnie poprawiłby co nie co. Babciu kochana, co z nieba na mnie patrzysz, chroń mnie!

Na stół wjeżdża maszyna do schnięcia, lakier, utwardzacz – powinno być dobrze. Zamaszystym ruchem, jak malarz malujący na płótnie krajobrazy, pani (dosłownie) zalewa mój paznokieć pokaźną warstwą czerwonego lakieru, nie szczędząc boków, opuszków i swoich palców. Wszystkie wyjścia za linijkę usuwa swoim paznokciem, podobnie jak wcześniej stary lakier.

Myślę sobie: „będzie dobrze, użyje patyczka z acetonem, jakoś to usunie potem”. Jednak jestem hiperoptymistyczna.

Arch. prywatne

Arch. prywatne

Przy drugiej warstwie nie widzę poprawy i suszę paznokcie w coraz większej histerii, oglądając jednocześnie zdjęcia syna wnuczki i całej rodziny, a wiec stając się emocjonalnie zaangażowana, co wyklucza w moim przypadku jakąkolwiek asertywność.

Wiem już, że są małżeństwem od 40 lat, on prowadzi ten salon, ona „maluje” paznokcie. Żyją z tego oni i rodzina syna. Synowa jest leniwa, a syn dorabia, ale mało. Najkochańsza jest pięcioletnia wnuczka, która rzeczywiście słodko wygląda na zdjęciu (chcę taką!).

Co dalej… Jestem w totalnej panice, gdy babcia mojej słodkiej zabiera się za trzecią warstwę, oblewając boki i nie zważając na moje zapewnienia, że dwie warstwy wystarczą w zupełności. Its bjutiful- mówię i uśmiecham się najlepiej jak potrafię, ale pani jest w malarskim szale i skrobie pędzlem boki pustej już butelki (nie dziwne, jak pewnie zużywa pół tubki na jeden manicure). Pan widząc moje przerażenie tłumaczy, że pani potem usunie te boczne zalania (lejter, lejter, okej). Niby się uspokajam.

Wyciągam jak z puszki farby swoje palce, a proces czyszczenia, jak się okazuje, polega na wbijaniu przez panią pilnika w boczne skórki i czyszczenia mokrą chusteczką opuszków palców. Wiadomo, że nie da się usunąć plam na skórkach tuż przy paznokciu, ale ja jestem już wykończona jak dziecko po ataku histerii.

– Ol rajt? – pyta. A ja na myśl o pilniku, który przy czyszczeniu jednocześnie zdarł trochę świeżo nałożonego lakieru, rezygnuję z dalszych uwag. Robię zdjęcie różowych zassawek na pamiątkę, uśmiecham się głupio i potwierdzam swoją wizytę na pedicure jutro na 11.00!!!!!

Klara: – Mamo, dziwnie to wygląda? – Co? – Twoje paznokcie. Serio???

Z pozdrowieniami dla moich wspaniałych manikiurzystek Marzenki i Kasi z Brwinowa, miss u dziewczyny! Grażyna.

Arch. prywatne

Arch. prywatne