Go to content

Dzisiaj wszyscy wymagają od ciebie bycia on line! Kurde, nawet siedząc na kiblu piszemy maile! Oszaleć można

Fot. iStock/KristinaJovanovic

Kiedyś wystarczyło powiedzieć: „Sorry, nie było mnie w domu”, gdy ktoś mówił, że dzwonił, ale nie mógł się dodzwonić. Ja pierdzielę, co to były za czasy, no nie? Telefon z kablem w domu. Ba, ja to pamiętam telefon u sąsiada, który przychodził powiedzieć, że wujek ze Śląska do nas dzwoni. U sąsiada pod telewizorem stał ten zgniłozielony telefon z tarczą. Wszyscy wiedzieli, co u niego i u nas, bo każdy chętnie rozmowie się przysłuchiwał. Co z tego, że sąsiad, jego żona i kuzyn, który przyjechał pracy szukać. Oni ci pozwalali dzwonić, a ty nie mogłaś mieć pretensji, że słuchają.

Później mieliśmy już u siebie taki nowoczesny aparat, na ścianie. Bez tarczy, tylko z wyciskanymi numerami. Te niecałe zaledwie trzy dekady temu dzwoniący telefon stawiał całą rodzinę na nogi, która w napięciu oczekiwała, któż to postanowił się z nami połączyć.

A teraz? Dzwoni – jak nie odbierzesz, od razu pojawia się SMS: „Dlaczego nie odbierasz, gdzie jesteś? Nie chcesz ze mną gadać?”. Jakby było mało, to niemal w tej samej chwili wyświetla się wiadomość na którymś z popularnych czatów: „Widzę cię, jesteś, daj znak, jak będziesz mogła gadać”. MATKO BOSKA! Ja sobie ostatnio zdałam sprawę, że wszyscy wymagają od ciebie bycia on line. Non stop, przez cały czas. Bez przerwy. Jak nie jesteś podłączona, to nie żyjesz. To może łeb ci urwało, a w najgorszym przypadku – no tak, pewnie zgubiła telefon, albo jej ukradli.

I rozglądam się dookoła zastanawiając się, kto w ogóle podnosi głowę znad telefonu. Siadam w knajpie, czekam na znajomą, a wokół każdy ze wzrokiem wbitym w ekran ogłupiającegophona przebiera zgrabnie paluszkami po klawiaturze. Dobra, ja nie należę do świętych, telefon to moje narzędzie pracy i też spędzamy nad nim długie godziny, ale kiedy już spotykam się z drugim człowiekiem, to nie ma litości, wyciszam, odkładam i internet wyłączam, co by nie brzęczało.

A tymczasem taka sytuacja: jesteśmy zaproszeni na przyjęcie komunijne córki przyjaciół. Od pierwszej minuty przy stole jeden z gości z telefonem pod obrusem. Inna: siedzę na bardzo fajnej i mądrej konferencji, obok dziewczyna nerwowo przegląda w telefonie wszystkie modowe strony (konfa ani o modzie, ani o telefonach), nawet głowy nie podniosła, nie poświęciła chwili, by posłuchać, co ktoś inny ma do powiedzenia… Cóż. W sumie jej strata, albo moja, bo nie znam najnowszych modowych trendów, tylko słucham o ekologii. Kolejna: czekam w knajpie na spotkanie. Trzy kobiety, może przyjaciółki, bo wchodzą wspólnie roześmiane – zamawiają kawę ciastko i… wyciągają telefony. W ogóle ze sobą nie rozmawiają. O – i ostatnio jechałam pociągiem dość daleko i dość długo. Jedyna w przedziale czytałam książkę, reszta – wiadomo – telefony.

I kiedy ostatnio znajoma dzwoni, pisze SMS, zaczepia na czacie myślę sobie: „A dajcie wy mi wszyscy święty spokój!”. No przecież nic tylko można oszaleć. Próbowałam kiedyś zliczyć, jaki to pożeracz czasu, to odpowiadanie na wszystkie pytania, których nikt by ci nie zadał, gdyby nie było pod ręką telefonu i internetu. Ale jest, i ty musisz być do nich podłączona nieustannie. Bo przecież jak to można być zajętym cały dzień i nie oddzwonić, jak to, nie odpisać na SMS-a. Gdyby ktoś wiedział, który to już podobny do poprzednich z pierdołami SMS, albo która wiadomość na czacie nieodczytana, bo zwyczajnie brakuje czasu, żeby w ciągu dnia odpisać na: „co porabiasz”. No kurde, pracuję! Dwoję się i troję, ogarniam pracę, dom, dzieci i WYBACZ nie mam czasu zaspokajać w ciągu dnia twojej ciekawości! Zwłaszcza, że przekonałam się nie raz, że za tym „co słychać” czy „co porabiasz”, kryje się tak naprawdę litania nieszczęść z drugiej strony! Same powiedzcie, czy tak nie jest? Czy jak ktoś tak niby koleżeńsko was zaczepia, to nie po to, żeby samemu wylać po chwili swoje żale, jak to nieszczęśliwy jest i co mu znowu w życiu nie wyszło? I wcale go nie obchodzi, co u was? O nie, sorry, ja wysiadam z takiego tłoku ludzi, którzy w realu nie maja z kim pogadać, tylko siedzą ze wzrokiem utkwionym w ekran śledząc poczynania bliższych lub dalszych znajomych, a czasami nawet nieznajomych! I tylko czyhają na okazję, żeby zaczepić i zagadać.

A jak się nie odezwiesz, to obraza! To śledzenie, ile minut temu byłaś na czasie, to pretensje, wtedy najczęściej SMS-em: „Widzę, że odczytałaś wiadomość i co?”. I gówno! Bo ja najczęściej to nawet nie pamiętam, o co chodziło? O kolor sukienki, którą ostatnio założyłam, czy może o rozmowę sprzed dwóch miesięcy, którą moim zdaniem skończyłyśmy dawno temu? A może o coś, o czym nie mam zielonego pojęcia, o temat, na który nie chcę się wypowiadać, bo zwyczajnie mnie nie interesuje. A może w natłoku spraw i codzienności, ok, przeczytałam, pomyślałam: „później odpiszę”, ale „później” przyszło 100 innych wiadomość, z których na część odpisać musiałam i tamte, starsze choć raptem sprzed kilku godzin, uciekły w otchłań internetu.

Kiedyś znajoma ze zdziwieniem, tyle, że nie wiem, czy większym jej czy moim, spytała: „O rety, a ty tak potrafisz na urlopie odciąć się, zostawić telefon, wyłączyć internet”. No a jak inaczej odpocząć? Jak inaczej czas spędzić z dziećmi i seks z mężem dobry mieć, gdy coś nieustanne pika lub wibruje (tak wiem, skojarzenie z seksem jeszcze mogłoby być dobre).

Bycie online, wiecznie na stand by’u to przekleństwo naszych czasów. Takie jest moje zdanie. Idziesz biegać – weź telefon. Idziesz się kąpać – weź telefon. Ile razy rozmawiałyście siedząc na kiblu? Kto się przyzna? A dlaczego tak się dzieje? Bo każdy oczekuje, że tu i teraz możesz być dla niego dostępna. Kurde MUSISZ być, skoro świecisz się na niebiesko, czy zielono! A tak się nie da. No do cholery, nie dajmy się zwariować! Oszczędzajmy siebie nawzajem!

A korzystając z okazji chciałam przeprosić za setki maili, na które w ostatnim czasie nie odpisałam, za wiadomości, które odczytałam, ale na nie nie zareagowałam. Gdybym tak mogła ustawić sobie wszędzie powiadomienie: „Jeśli to coś bardzo ważnego, a ja nie zareaguję, proszę, przypomnij mi się za dwa dni, a potem za kolejne dwa”. Ha, wtedy też miałabym pewność, co do kosza mogę spokojnie wyrzucić.