Go to content

„Kiedy dotyka ciebie choroba, która może okazać się śmiertelna, nie ma czasu na rozdrabnianie się, na to, by ten czas marnować na coś, co dla ciebie jest ciężarem”

Fot. iStock/guvendemir

Co cię dzisiaj wkurzyło? Szef w pracy? Facet w aucie, który wepchnął się przed ciebie w korku? Może twoim zdaniem zbyt grube uda, przez które nie możesz wcisnąć się w ulubione dżinsy? A może brak kasy na te dżinsy?

Może dzieci, które jak na złość dzisiaj nie chciały się uspokoić, krzyczą, kłócą się i co chwilę coś chcą. Mąż? Partner? To, że coś ci dzisiaj nie wyszło?

Siadam naprzeciwko dziewczyny. Zamawiamy – ja kawę ona herbatę z cytryną. Kiedy rozmawiamy, uśmiech nie schodzi jej z twarzy. Patrzę na nią… Słucham uważnie. Nie umiem ocenić, ile ma lat, bo wiem, że na jej twarzy pomimo szczerego uśmiechu swoje piętno odcisnęło wiele cierpień. Zmienia mi się optyka… Wychodzę i głowę odwracam do słońca. Nigdzie mi się nie spieszy, głaskam psa, który cieszy się na mój widok, mocno przytulam dzieci. Bo to jest szczęście, reszta jest nieważna…

Aldona Banach ma 44 lata. Fajnie wygląda. Taki człowiek, którego spotykasz, zaczynacie rozmawiać i masz wrażenie, że się skądś znacie. – Pierwszy raz odkrył lekarz. Przez wiele lat starań o dziecko nie mogłam zajść w ciążę, leczyłam się, a że dostawałam dużo hormonów, ginekolog zawsze badał moje piersi… Sama nic nie wyczułam. Szybka decyzja, szpital onkologiczny w Bydgoszczy, operacja usunięcia guza, chemia.

To było ponad siedem lat temu. Rozważali z mężem adopcję. Myślała, że rak przekreślił ostatnią nadzieję na to, że zostanie mamą… „Niech się pani zgłosi, jak wyzdrowieje” – usłyszała w ośrodku adopcyjnym. I wyzdrowiała, przez rok całą sobą nie chciała niczego bardziej jak pozbyć się tego cholerstwa z siebie, jak pokonać raka, pozbyć się go, zapomnieć i żyć dalej swoim życiem. Nie było łatwo. Nikt, kto nie przyjmował chemii, nie jest w stanie wyobrazić sobie, co czuje człowiek targany tym wszystkim, co pływa w jego organizmie. – Przez tydzień nie wychodziłam z łazienki, kolejny siedziałam i gapiłam się w jeden punkt. Słyszałam tylko, jak moja mama co chwilę prosiła, żebym coś dla niej zrobiła. Chciałam, żeby przestała, żeby dała mi święty spokój, żebym stała się dla niej przeźroczysta. Ale ona za każdym razem, gdy widziała, że zapadam się w siebie, że odcinam się od świata, reagowała od razu… Wtedy jej za to nie cierpiałam, później podziękowałam, że trzymała mnie na powierzchni. Dziś Aldona też nie wyobraża sobie bez niej życia. Minęło siedem lat, a nadal najważniejsi są ludzie, od których dostaje wsparcie, którzy są blisko niej. – Tych ze złą energią odsunęłam od siebie, nie mam siły walczyć z rakiem i jeszcze z ludźmi, którzy są zapatrzeni tylko w swoje opinie, własne zdanie, są zazdrośni i zawistni.

Kiedy dotyka ciebie choroba, która może okazać się śmiertelna, nie ma się czasu na rozdrabnianie, na to, by ten czas marnować na coś, co dla ciebie jest ciężarem.

Wtedy, po roku leczenia, zgłosili się do ośrodka adopcyjnego. Kolejny rok nadziei i czekania, tym razem nie na to, by usłyszeć: „jest pani zdrowa”, tylko na: „zostanie pani mamą?”. I ten telefon, że jest dziecko, chłopiec, ma trzy tygodnie… I oni jechali i już wiedzieli, że to on. – Nie widzieliśmy go, ale w środku jest taka pewność, że właściwie nie ma się nad czym zastanawiać.

Pokonała raka, została mamą. Tak by się mogła kończyć ta historia. I o takiej chciałaby ona i ja opowiedzieć…

Są przerzuty. Najpierw kości czaszki, później wątroba, kości żeber i kręgosłup. Boli tak, że nie jesteś w stanie się ruszyć. Ból budzi cię w nocy, nie daje spać, nie pozwala zająć się ukochanym dzieckiem, otępia wszystkie zmysły, zabija chęć do podjęcia walki. – Kiedy usłyszałam diagnozę myślałam tylko o moim synku, że jedna mama go zostawiła i teraz druga też go zostawi! Przecież to nie mogła być prawda.

Kiedy przyszły kolejne wyniki, kiedy chemia nie działała, siedziała u Aldony przyjaciółka. – Dostałam zdjęcie wyników badań. Mówiłam na głos: „O rety, znowu te wyjazdy do Bydgoszczy, znowu zimą, kiedy jest ślisko, to czekanie w szpitalu, ci ludzie”. Przyjaciółka płakała, a dla mnie najgorsze były te dojazdy…

Musiała zrezygnować z pracy, przejść na rentę. Z mężem od lat nie spędzili wspólnie urlopu, bo on każdy wolny dzień w pracy poświęca na wyjazd z nią do szpitala. – Jest zamknięty w sobie, dusi wszystkie emocje, czasami mówię mu, żeby poszedł do lasu się wykrzyczeć, wypłakać. Po pierwszym razie (tak Aldona dzieli swoje chorowanie), gdy wyzdrowiałam, u niego zaczęły się problemy z sercem. Jego tata zmarł na raka, gdy on był w siódmej klasie… Nie mogę z nim porozmawiać, ale jest przy mnie zawsze, zawsze ze mną jeździ na badania, na chemie… Czasami przytuli, gdy widzi, że naprawdę jest kiepsko. Wiem, że bardzo to wszystko przeżywa… A ja? Ja się drę, wyrzucam z siebie wszystko, co leży mi na sercu. Czasami przyjaciółka, jeśli jest z dziećmi pod naszym blokiem na placu zabaw, wysyła mi SMS-a: „Przestań się drzeć, na dworze cię słychać” – śmieje się Aldona.

Jeszcze kilka tygodni temu przechodziła bardzo trudne chwile. Poddała się, nie miała siły, ani chęci na to, by stawić czoła bólowi i wszech ogarniającej bezsilności. – Plastry przeciwbólowe – tylko one pozwalały mi jakoś funkcjonować, ale po silnych dawkach leków, w tym też morfiny, byłam w stanie tylko spać, nic więcej. Wszystko mnie drażniło, chciałam tylko, żeby nie bolało. Ból nigdy nie mija, zawsze się czai gdzieś z tyłu. – Uzależniłam się, już wiem, jak czują się takie osoby na głodzie, ja się pociłam, trzęsłam, kołatało mi serce, gdy za mało narkotyku z przeciwbólowych środków miałam w organizmie.

Z wieloma rzeczami człowiek jest w stanie dać sobie radę sam, ale wiecie, co jest trudne? Prosić o pomoc. – Zawsze myślałam, że inni mają gorzej, że ja jeszcze jakoś daję radę… Ale nie jest łatwo. Julita Milczyńska z Fundacji Złotowianka kilka razy zaczepiała mnie mówiąc: „daj sobie pomóc”. Kiedy w aptece zastanawiałam się, jak kupując wszystkie potrzebne mi leki, suplementy, przeżyjemy resztę miesiąca, coś we mnie pękło… Napisanie „tak, zgadzam się” kosztowało mnie bardzo dużo. Ale dzisiaj, kiedy mogę iść do apteki, wziąć fakturę i zanieść ją do Fundacji, czuję ogromny spokój i wielką wdzięczność dla ludzi, którzy postanowili mi pomóc. Tego nie da się wyrazić słowami, naprawdę. Ja nawet nie wiem, jak powinnam dziękować, jak się zachować. Chciałabym tylko, żeby wszyscy wiedzieli, że niesamowicie to doceniam, że jest to dla mnie niezwykle ważne.

Aldona posłuchała znajomych, umówiła się na wizytę u bioenergoterapeuty. – Nie wierzę w żadne czary-mary, lekarz, informacja o prowadzonym leczeniu daje mi spokój, ale byłam już w takim dole ogromnym, że stwierdziłam, że muszę sobie jeszcze jakoś pomóc. Na razie mija głód narkotykowy, Adlona znowu uśmiecha się do świata, chodzi na terapię, stara się, jak najwięcej siebie dać swojemu synkowi. – Chciałam mieć drugie dziecko, wiedzieliśmy, że Marcelkowi urodziło się rodzeństwo… Niestety choroba nie pozwalała na kolejną adopcję, czułam się, jakby to mi odebrano dziecko. Dzisiaj wiem, że nie dałabym sobie rady z dwójką, ale może przyjdzie jeszcze taki czas.

Kolejna chemia, tomograf głowy, i czekanie, i nadzieja. A obok to normalne życie, w którym Aldona zmienia firanki, myje okna co drugi tydzień i przestawia meble w mieszkaniu – dopóki te szczegóły ją cieszą i dają radość jest dobrze. I niech będzie, jak najdłużej.

21895121_1580631415340664_892116343_oAldona jest podopieczną Fundacji Złotowianka,jeśli chcielibyście pomóc Aldonie w jakikolwiek sposób – podając jej historię dalej lub wpłacając na konto Fundacji. Wszystkie informacje znajdziecie TUTAJ.


 

Wpłat można dokonywać na konto:

Spółdzielczy Bank Ludowy Zakrzewo
25 8944 0003 0002 7430 2000 0010

W tytule przelewu wpisać należy: darowizna dla Aldona Banach, B110
Dla operacji zagranicznych SWIFT CODE GBWCPLPP