Go to content

Dlaczego wybieramy partnerów podobnych do naszych rodziców? Może dlatego, żeby zatrzymać swój „dom” na dłużej?

Fot. iStock / Todor Tsvetkov

Przeglądając album ze zdjęciami zaczęło mnie zastanawiać, jak bardzo mój mąż był podobny do moich rodziców! I nie tylko pod względem fizycznym, choć faktycznie był wysoki i szczupły jak mój tata. Przypomniało mi się, że też był taki punktualny i dokładny.  I zawsze – tak samo jak mój ojciec – wręcz obsesyjnie płacił wszystkie rachunki w terminie. Ale też jak moja mama, potrafił słuchać i podchodzić do trudnych spraw z ogromnym dystansem. I tak jak ona uwielbiał porządek.  Nie ukrywam, że te cechy sprawiały, że całe nasze małżeństwo czułam się rozumiana, szczęśliwa i bezpieczna. Może to właśnie dlatego, tak często zdarza się, że zupełnie nieświadomie wybieramy sobie na partnerów życiowych ludzi łudząco pod wieloma względami podobnych do naszych rodziców.

Jest wiele zdjęć przedstawiających zoologa Konrada Lorenza, kiedy już w słusznym wieku, z siwą brodą biega po łąkach lub pływa w jeziorze, a za nim podąża stadko gęsi. Naukowiec był zafascynowany ptakami, a one nim. Zdarzało się, że Lorenz był pierwszą istotą, którą gęsi widziały zaraz po urodzeniu. Wówczas fiksowały się na nim przez całe swoje życie – traktowały go jak matkę i ignorowały inne ptaki. Lorenz nazywał to zjawisko wpajaniem, wdrukowaniem.  (źródło)

Agnieszka wyszła za mąż trzy lata temu i dziś śmieje się sama z siebie. – Zawsze powtarzałam, że za nic w świecie nie mogłabym być z takim gościem, jak mój tata. Jako ojciec kochany i cudowny do dziś, ale partner – nigdy. Do szału mnie doprowadzało to gadanie, że zawsze musi być w domu czysto na wypadek niezapowiedzianych odwiedzin. Ojciec nas gonił, żeby łóżka były pościelone i wyniesione śmieci. Obiecałam sobie, że w moim domu będę mieszkać po swojemu, a już na pewno mój facet nie będzie miał w kwestii sprzątania nic do powiedzenia. Dziś słyszę to samo, przynajmniej trzy razy w tygodniu od własnego męża. I przyglądam mu się czasem, i widzę te same gesty, m podobnie krzywy nos, nawet swetry lubi takie jak mój tata. Chyba moja podświadomość tak zadziałała, zupełnie odwrotnie. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, poznałam Andrzeja na studiach. Podobał mi się, bo lubię, jak facet jest dobrze zbudowany. Nie mięśniak, ale wysportowany. Mój ojciec pływa i chodzi po górach.

Andrzejowi od razu zastrzegałam, że nie lubię sprzątać, ale mówił, że jakoś sobie z tym poradzimy. No i tak jest. Tata mawiał, że goście niezapowiedziani, a mój mężuś, że co gdyby trzeba było nagle pogotowie wezwać. A w domu nieład.  Ale słyszę też w drugą stronę, że ja podobno nie mam nic wspólnego z teściową. A przecież preferuję tę samą kuchnię co ona, ku zadowoleniu mojego Andrzeja. I też wolę lampkę wina i film, niż głośne kluby. Jest jeszcze kilka innych wspólnych cech łączących mnie z mamą męża. On się z tego śmieje, ale też to widzi.  I też pewnie nigdy się nad tym nie zastanawiał, nie szukał specjalnie. To na pewno tak działa, że jak w domu wynieśliśmy wzorce i poczucie bezpieczeństwa, to chcielibyśmy zachować to do końca życia. Może właśnie tym się kierujemy później w doborze partnerów, żeby ten swój „dom” zatrzymać na dłużej. Dlatego wybieramy tych, którzy kojarzą nam się z dobrym tatą i opiekuńczą mamą. Z czymś, co znamy, dzięki czemu się uśmiechaliśmy, rozwijaliśmy i żyliśmy szczęśliwie.

Chris Fraley, naukowiec z University of Illinois at Urbana – Champaign zajmuje się zjawiskiem przywiązania u dorosłych. „Gdy dwoje ludzi darzy się miłością, tworzy się między nimi silne przywiązanie, podobne do tego, które łączyło nas w dzieciństwie z rodzicami.” – wyjaśnia. Czy nie sugerowałoby to, że ludzie, podobnie jak gęsi, w swoim dorosłym życiu w poszukiwaniu przyszłego partnera kierują się tym, co znają z pierwszej bliskiej relacji, a więc z przywiązania między nimi a rodzicami? (źródło)

– Moja pierwsza i druga żona nie miały niczego z mojej mamy. Może dlatego obie są już byłymi żonami – śmieje się Witek. – Teraz jestem w związku już trzeci rok i nie zapowiada się na kataklizm. Ale owszem, przyznaję, że moja Monika to czysta Marysia – moja matka. I sam nie wiem, jak to się stało. Wcześniej, w poprzednich małżeństwach, miałem poczucie, że czegoś mi brakuję, że taki jestem niekompletny. To były skrajnie różne kobiety, twarde charaktery. Może na złość sobie i mamie mnie do nich ciągnęło, bo na siłę chciałem odejść od jej obrazu. A odkąd pojawiła się Monika, wszystko we mnie ucichło i jakby się uspokoiło. Dopiero z biegiem czasu dostrzegłem te podobieństwa. Ale z jej strony, też chyba tak było, bo jestem od niej sporo starszy. Jak mój przyszły teść od teściowej. Ale czuję się przy niej jak stuprocentowy facet, nie jak tatuś. Podejrzewam jednak, że podobieństwa jakie we mnie widzi, te same cechy co u swojego taty, sprawiają, że jest szczęśliwa. Gdyby nas o to nikt nigdy nie zapytał, to pewnie nawet byśmy na to nie wpadli. Że tak bardzo chcemy z tego domu wyfrunąć, czekamy na to, odgrażamy się, że jak tylko osiągniemy pełnoletność to tyle nas widzieli. A potem wracamy z partnerami żywcem wyjętymi z rodzinnego fotela. I stwarzamy związek na podobieństwo tego, jaki wynieśliśmy z domu, który nas wychował.