Go to content

Dajcie wy mi wszyscy święty spokój. O potrzebie samotności

Fot. Unsplash

„A idźcie wy wszyscy w cholerę” – mam ochotę czasami powiedzieć. Wyłączyć telefon, zamknąć drzwi od domu. W takich chwilach z utęsknieniem czekam na moment, kiedy wyprowadzę się w Bieszczady, wszyscy będą mieć do mnie daleko, a ja będę upajać się ciszą i spokojem.

Miewacie takie momenty, kiedy ludzkość was wk*rwia? Wrażenie, że nagle wokół was jest o 100% więcej ludzi i wszyscy gadają, krzyczą, coś od was chcą – powiedzieć, zrobić, wymagać?

A wy wtedy najchętniej byście się zaszyli gdzie w kącie w fotelu, nakryli głowę kocem i udawali, że was wcale tam nie ma. Że zniknęliście, staliście się przezroczyści.

Ja jestem z tych, którzy czasami mają serdecznie dosyć ludzi i kochają swoją samotność – oczywiście taką, jaką uda się wypracować. Bo, żeby być całkowicie samemu, to też sztuka przy dwójce dzieci, psie i dwóch kotach. I telefonie, który raczej ciężko wyłączyć ze względu na pracę.

Przyjaciółka do mnie mówi: „Ja tego zupełnie nie rozumiem, jak można chcieć być samemu, nie nudzisz się? Masz coś robić? Ja to wolę pogadać”. To znaczy tak mówiła kilka lat temu, a kilka tygodni wcześniej powiedziała: „Tak, rozumiem twoją potrzebę samotności, sama o niej właśnie marzę”. Jak widać do każdego przychodzi to na różnym etapie.

A ja kocham być sama. Uwielbiam ten moment ciszy i spokoju, ten brak bodźców z zewnątrz. Natłoku słów, zdarzeń. Ci, którzy mnie znają wiedzą, że znikam co jakiś czas. Przepadam, jak kamień w wodę. Na mailach, czatach i telefonie funkcjonuję jedynie zawodowo ograniczając kontakt z ludźmi.

To czas kiedy (o ile mogę) leżę na kanapie gapiąc się w sufit. Puszczam moją kochana muzyką, ale po cichutku, i przeplatam ją z ciszą. To stan wyczyszczenia głowy z nadmiaru informacji i emocji. Porządkowania wszystkiego, co wydarzyło się przez ostatni czas. Nie nachalne, na zasadzie – a dzisiaj musisz myśleć o tym i o tamtym i sobie to poukładać. To się dzieje bezwiednie zupełnie. Czuję się naprawdę z dnia na dzień lżejsza. I spokojniejsza. Czas płynie wolniej, co powoduje, że nagle z wieloma rzeczami zdążam. Że wychodzę z permanentnego niedoczasu. W takiej samotności jestem nawet w stanie zrobić porządek ze swoimi ubraniami, a to naprawdę graniczy w moim przypadku z cudem.

Bo taki mały cud zdarza się, kiedy daję sobie przyzwolenie na skupienie się na sobie. Na zwolnieniu, Kiedy dociera do mnie, że ludzie czy tego chcę czy nie i pewnie oni sami tego nie chcą, kradną mi masę czasu. Że nie zdaję sobie sprawy ile energii oddaję na zewnątrz, którą mogłabym spożytkować w jakiś zdecydowanie bardziej sensowny sposób niż prowadzić z kimś dyskusję, która nie bardzo w ogóle ma sens, kiedy się głębiej nad nią zastanowić.

W takiej ciszy i samotności lepiej pracuję, skupiam się na zdecydowanie mniejszej ilości rzeczy. Kto powiedział, że wielozadaniowość to zaleta. To przekleństwo. Bo prowadzi do frustracji – no za diabła nie da się zrobić tysiąca rzeczy świetnie. Gdzieś coś zawalimy. Wiec odpuszczam sobie, wyznaczam sobie priorytety i tylko one są dla mnie ważne, resztę zostawiam za drzwiami, nawet nie wpuszczam do domu.

I w samotności te priorytety nazywam, czuję na czym chcę się skupić, a na co nie chcę marnować danego sobie czasu. Przestaję być rozdrażnioną i zniecierpliwioną mamą, która MUSI na wszystko znaleźć czas. Nie musi i nie na wszystko, jak się okazuje.

Mam takie poczucie pułapki, w którą sami się pakujemy. Facebook, Instagram, What’s up, Messanger – ułatwia nam kontakt z ludźmi, ale mi też zabiera przestrzeń dla mnie samej, dla mojej samotności. Włażę w to cała. Z kumplem gadam na zielono, z kumpelą na niebiesko, a jeszcze sprawdzam i wysyłam gratulacje do znajomej, co to właśnie dziecko urodziła. RETY, no idzie dostać kociokwiku. Wszędzie ludzie, nawet do kibla za mną chodzą. Mam poczucie osaczenia, jak jeszcze zadzwoni pani ze szkoły, żebym wpadła w czymś pomóc, to najchętniej uciekłabym, gdzie pieprz rośnie od ludzi, od mówienia, wyjaśniania, tłumaczenia.

W mojej samotności mogę:

– nabrać dystansu do wielu rzeczy, sytuacji i ludzi,

– odpocząć od nadmiaru bodźców, wyciszyć się,

– uśmiechnąć się do siebie, bo w końcu mam czas siebie zauważyć,

– zrobić rachunek sumienia, co z tego, co chciałam zrobić i co mi się udało,

– nabrać siły na dalszy czas,

– zauważyć potrzebę zmiany, wyjścia poza swój własny komfort,

– poznać i nazwać to, co mnie frustruje,

– odpocząć, nawet jak pracuję, to ograniczenie otoczenia sprawia, że nawet praca staje się przyjemnością (inna sprawa, że swoją lubię),

– porobić, co lubię – pogotować, pobiegać, pogadać z dzieciakami,

– pomalować paznokcie u nóg – ostatnio zdałam sobie sprawę, że nawet na to brak mi czasu,  samotność mi na to właśnie pozwala.

Kocham moją samotność, to ograniczenie ludzi wokół, ale nie przeciwko nim, ale dla samej siebie. I przebieram już nogami na myśl o wakacjach w Bieszczadach. Łażeniu po szlakach, po których chodzi mniej ludzi, o oglądaniu w ciszy wschodu słońca z którejś z połonin. Wyciszeniu siebie, nabraniu głęboko powietrza i zatrzymaniu się bez udziału ludzi.

Ale póki to nastąpi, czeka mnie ekstremalnie intensywny tydzień, z dużą ilością ludzi wokół. Pewnie za tydzień wyłączę się ze wszystkich przekaźników wiadomości i zaszyję się w samotności, choćby tej stworzonej we własnym domu.