Go to content

„Cześć, wpadłam na kawę”. Tylko dlaczego o dziesiątej rano i czemu, do cholery, na pięć godzin?!?

Fot. iStock/stock_colors

Upierdliwi goście – wygooglowałam. No bo jak sobie z takimi radzić. Myślę sobie, że może ja jakaś głupia, mało asertywna, że zamiast powiedzieć: „Sorry, nie pasuje mi”, to jednak drzwi otwieram i wpuszczam. Ba, nawet jak dzwoni ktoś dawno nie widziany, kto akurat przyjechał do miasta, bo ma wolne, to jakoś tak głupio mi odmówić. Cieszę się, że się spotkamy, ale ile można.

A można, jak się okazuje. Można wpaść w sobotę o 11:00 i siedzieć do późnego popołudnia. Wypić kawę, zjeść ciastka i powiedzieć: „Spoko, nie przeszkadzaj sobie”, kiedy masz zaplanowane pranie i sprzątanie, bo kiedyś w końcu trzeba to zrobić. Przecież dzieci się tak świetnie razem bawią. I, że wcale nie są głodni, ale jak już robisz obiad, to chętnie się podłączą. Można też tak przy okazji wejść na niedzielną kawkę popołudniową i zostać do godzin mocno wieczornych, bo czemu nie. Bo taką mają ochotę, potrzebę, a przecież ty znana jesteś ze swojej towarzyskości i otwartych w domu drzwi. No ku*wa jestem, ale bez przesady, każde drzwi mają swoją pojemność i ile razy trzeba je przekroczyć, żeby zrozumieć, że kolejne wejście jest przegięciem?

Lubię gości, lubię ludzi u mnie w domu. Ale bywają tacy, na których mam uczulenie, a których tak naprawdę trudno się pozbyć. Bo po pierwsze wpadają niezapowiedzianie, po drugie kompletnie brak im wyczucia. I nawet jak już chodzę jak chmura gradowa (a uwierzcie, że potrafię!), nic sobie z tego nie robią. Chyba za drzwiami tłumaczą sobie, że mam swoje humory albo jestem przed okresem. Nożesz ja pie*dolę. Wiecie, co mnie wkurza najbardziej – już nie tyle oni, tylko brak mojej asertywności. No bo co by było złego w powiedzeniu komuś: „Stary, nie mam ochoty na twoją wizytę, dzisiaj chcę odpocząć” albo „Okej, wpadaj, ale na maksymalnie dwie godziny, więcej nie zdzierżę”. No przecież nic złego, tłumaczę to sobie, a jednak przez gardło przejść nie chce. Zresztą jak wielu moim znajomym. Ostatnio jedni znowu bujali się z kumplem, który umiaru nie zna. Owszem, dzwoni, mówi, że wpadnie – jak już w końcu odbierzesz telefon po czterdziestu odrzuconych wcześniej połączeniach. Ale ty już wiesz, że ta wizyta będzie dłużyła się niemiłosiernie, jego dzieci wyjedzą wszystkie możliwe słodycze i waszym narobiś syf w pokoju, który dopiero co, po wielu prośbach i groźbach posprzątali. No nie, to nie jest fajne. Kocham gości, którzy wpadają nawet niezapowiedziani. Wiedzą, jak sobie zrobić kawę, gdzie jest herbata. Jak są głodni, to proszę – lodówka otwarta, chyba, że chcą coś zamówić, nie ma problemu. Czemu wszyscy nie mogą tacy być. Już nie wspomnę o rodzinie – ciotkach, klotkach, wujkach i kuzynach. Z nimi najczęściej na sztywno, przy stole. Meczu nie obejrzysz, w lotki nie pograsz. Tylko kwitniesz przy tym stole kalkulując, jak z tego, co masz w lodówce pod koniec tygodnia zrobić jakąś sensowną kolację, bo że zostaną na kolacji to wiadomo.

No więc googluję upierdliwych gości i co czytam? „Zamknijcie drzwi i udawajcie, że was nie ma!”. Odpada, auto pod domem, okna duże, pies na podwórku. Poza tym, co powiem dzieciom? „Kryć się, goście idą!”? No nie. Słabe, aczkolwiek pewnie w wielu domach się sprawdza. Podobnie jak nieodbieranie domofonu – szczęśliwi ci, którzy go mają. Nie odbierasz, telefon – olewasz. Siedzisz sobie spokojnie przez telewizorem i nie w głowie ci żadni goście, zwłaszcza ci niezapowiedziani. Ale co zrobić, jak w niedzielę rano wpada do ciebie koleżanka. Jest 10:00, nie zdążyłaś się jeszcze wykąpać. Plan był na leniwy dzień. Dzieci wyjechane, chata pusta, beztroska laba, nawet obiadu nie masz zamiaru robić. Ale ona puka do drzwi, otwierasz i słyszysz: „Pamiętam, że mówiłaś, że sama dzisiaj jesteś, to pomyślałam o kawie” i siedzi (ku*wa) do 15-tej. Serio – takie przypadki się zdarzają, i nie są wcale odosobnione. Bywają sąsiadki, co to wpadają na plotki i już w drzwiach zaczynają: „Słyszałaś, że ta spod piątki…”. I wchodzi i drzwi nie zdążysz jej zamknąć przed nosem. I na nic się zdadzą wszystkie: „Miałam właśnie iść po zakupy”, bo w odpowiedzi pada: „Przestań, zdążysz, czego ci brakuje, najwyżej ci pożyczę”. Znam historię, że gospodarze już w piżamach chodzili, a goście nadal mieli się dobrze. A hasło: „Tak tak już wychodzimy” powtarzane było przez jakieś kolejne trzy godziny. Ja pierdole. Trafisz na takich i przepadasz. Ludzi ci się odechciewa, spotkań masz dosyć i na samą myśl o wizycie nawet najlepszych przyjaciół dostajesz uczulenia. Wrrr. Tak, upierdliwi goście potrafią zabić każdą gościnność, zwłaszcza, gdy to oni lubią się gościć, nigdy odwrotnie. Bo już kiedyś obmyślałam taką zemstę: zaczaję się, wpadnę i sobie posiedzę. Ale oni są cwani. Najczęściej słyszę, że nie ma ich w domu albo, że mają inne plany, a mi brak ich tupetu, żeby i tak się do nich władować. Eh.

I nie żeby upierdliwi goście zajmowali mnie jakoś na co dzień. Wystarczająco dużo swojego czasu poświęciłam im w weekend, ale zastanawia mnie, dlaczego tak trudno powiedzieć im: „Nie mam ochoty, nie przychodźcie”, a jak już stoją w drzwiach: „Właśnie będę uprawiać seks z moim mężem, sorry” i zamknąć im je przed nosem? Macie może swoje sprawdzone sposoby, tylko błagam nie każcie się ukrywać w kuchni pod stołem i udawać, że nas nie ma. Dodam, że to ten typ gości, którzy nie zrażają się krytyką, każde słowo skierowane w ich stronę, a sugerujące, że nie są zbyt miło widziani kolejną, bo już na przykład szóstą godzinę, na nich nie działa, spływa jak po kaczce. I co z nimi zrobić? Google nie podpowiada mądrej odpowiedzi, sama nie mogę na nią wpaść, więc liczę na was. Jeszcze przed kolejnym weekendem.