Go to content

Brrr jeszcze zimno, a wiosenne kiecki już do mnie uśmiechają. Panika! Matko, czy ja w nie w ogóle wejdę?

Fot. iStock / as3d

Naszło mnie na porządki w szafie… Te zawsze odkładam do czasu, aż nic już w szafie znaleźć nie mogę i kiedy czas wymienić zimowe ubrania na te wiosenne. To nigdy nie jest miłe… Z drżeniem rąk wyciągam sukienki, spódnice… Oglądam z każdej strony zastanawiając się, czy we nie wejdę po zimie. Bo jak wiadomo zima nie sprzyja trzymaniu wagi, kiedy zimno i szaro i buro i jedynym ratunkiem na dopadający nas dół jest gorąca czekolada, albo butelka wina i… czekolada.

A tymczasem wszem i wobec już głoszą o bikini challenge, już pokazują modowe trendy na wakacje, najlepsze modele strojów kąpielowych, kiedy większość z nas z przerażeniem myśli: „jakie do cholery lato? Jakie wakacje, przecież dopiero co przysięgłam sobie z nowym rokiem więcej się ruszać, mniej jeść i wyglądać jak bogini na bałtyckiej plaży, albo na warszawskim otwartym basenie”. A to już koniec kwietnia, majówka nadchodzi wielkimi krokami. Uff na szczęście tak niepokojące prognozy pogody uspakajają naszą panikę. Bo jeszcze ma być zimno, jeszcze chwila, nic straconego. Jak przez trzy tygodnie schudniemy z pięć kilogramów, to potem będzie już z górki… Ile razy to sobie obiecywałyście?

Ja mam to szczęście, że na diecie w swoim życiu byłam raz. Wyobraźcie sobie mnie głodną i wku*wioną, to wszystko zrozumiecie. No, ale byłam. Nie będę pisać na jakiej, bo to nic mądrego nie było. 13 dni głodówki o kawie i sałacie. Powód – zobaczyłam siebie na zdjęciach kilkanaście miesięcy po urodzeniu drugiego dziecka i… lekko się przeraziłam. To nie byłam ja i źle się ze sobą czułam. Można było w tym trwać i udawać, że przecież nic się nie dzieje, że dobrze mi z tym jak jest. Ale mi dobrze nie było. I nie miałam potrzeby mówienia o tym całemu światu. Stwierdziłam: „Dobra, raz kilogramom śmierć”.

I to uczucie, kiedy spodnie zaczynają być luźne… Nie znam kobiety, która by tego nie uczucia nie lubiła. Zadowolenia, satysfakcji, i lepszego samopoczucia. To nie był jednorazowy zryw. Jak już zrozumiałam, że głodem z nadwagą nie wygram, zaczęłam szukać sposobu, by schudnąć i do starej wagi nie wrócić. Zaczęło się od świadomego jedzenia, zwracania uwagi na to, co jem. Czytania etykiet i gotowania inaczej niż się nauczyłam w domu.

Wyeliminowałam wiele kiepskich nawyków, a raczej wprowadziłam to, co nowe. Moje dzieciaki kochają warzywa, obiadu nie zjedzą bez surówki. I okej, schudłam. Schudłam ponad 20 kilogramów w rok, ale nikt mi nie powie, że to był pikuś, pryszcz i taka tam przyjemność.

Bo przyjemność owszem i przyszła i była, ale okupiona jakże ciężką robotą. Jak ja czasami cierpiałam i się męczyłam. Moja przyjaciółka urodziła czwarte dziecko, wiadomo koło 40-tki trudniej zgubić nadwyżek kilogramów, a ona to zrobiła (celowo nie używam „udało się jej”). Tyle tylko, że kiedy ktoś jej mówi: „Ale super wyglądasz”, to ona bez korygowania się odpowiada: „Dzięki, dużo pracy mnie to kosztowało”. I nagle wszyscy robią wielkie oczy ze zdumienia, bo nie znajdują wymówki na swoje: „Tak mi trudno schudnąć”. No kurde, a łatwo? Gdyby wszystko w życiu przychodziło łatwo, to każdy byłby bogaty, szczupły i szczęśliwy!

Eh, jasne, że chciałabym należeć do tej grupy szczęśliwców, co to jeść mogą i nijak to nie wpływa na ich wygląd. Ale nie należę. Ale też nie jestem w grupie tych, które szaleńczo pilnują swojej wagi i uważają, że rozmiar 36 to jedyny słuszny. Od tej skrajności też jestem daleka. Ale wiecie, wtedy na tej diecie zrozumiałam, że mój organizm ma pewne granice. Że daje mi znaki, kiedy mu ze mną dobrze, a kiedy nie bardzo po drodze. Już wiem, że poniżej pewnej wagi nie zejdę, choćby nie wiem, co się działo. No ok, zejdę, w ogromnym stresie, w jakiś traumatycznych dla mnie momentach, ale przecież nie o to chodzi. Poza tym nie jestem w stanie tej wagi utrzymać, więc przestałam się katować i akceptuję fakt, że te trzy kilogramy, które zawsze chciałam zgubić są jednak mi potrzebne, żeby mieć więcej siły, energii i radości z życia.

I już. Wiecie w czym tkwi tajemnica – w słuchaniu siebie, kurde jak zawsze. To już nudne i oklepane się robi, ale co zrobić, skoro taka jest prawda. Do mnie po zimie zawsze przychodzi refleksja: oho, wystarczy już tego dobrego, brzuch się fałduje, spodnie – najlepiej dresy, co by luźne były – to znak, że już czas potraktować siebie dobrze.

Więcej się poruszać, odstawić słodycze – pierwsze trzy dni to koszmar, ale ja sobie przebiegle zakładam: „tylko jeden dzień wytrzymaj” i każdego to sobie powtarzam, a po pięciu rzucone przez dzieci: „Mamo, chcesz czekoladę”, już nawet mnie nie rusza. Zjem, ale za jakiś czas pewnie. Wiecie, co jest najgorsze, te dwie kanapki zostawione przez dzieciaki po kolacji, to pół parówki, te słone paluszki do filmu… Ale wszystko da się zrobić, jak się człowiek zaprze i wie, że robi to dla siebie. I nagle okazuje się, że po dwóch tygodniach spodnie znowu luźne, wysypiam się zdecydowanie szybciej i lepiej. I przestałam mieć kłopoty z porannym wstawaniem. Nabieram sił, energii, jakby wcześniej przykryło je tych kilka zbędnych kilogramów. Co prawda wiosennych kiecek jeszcze się nie odważyłam założyć, ale brrr, przecież jeszcze zimno!