Go to content

Agata Steczkowska: „Miłości nic nie zatrzyma. Czuję się szczęśliwa, bo spełniłam obietnicę złożoną samej sobie”.

Fot. Archiwum prywatne

Właśnie wydała osobistą biografię rodziny, zrealizowała projekt, który nosiła w sobie, jak sama mówi, od 30 lat.  Książka „Steczkowscy. Miłość wbrew regule.”, której współautorką jest Beata Nowicka, ukazała się nakładem wydawnictwa W.A.B.. Jest to wspaniała opowieść o losach dwojga ludzi, którzy wybrali siebie wbrew całemu światu. O książce, o tym, jak to jest być najstarszą córką w tak niezwykłej, licznej rodzinie i o miłości, która pokonuje wszelkie przeciwności rozmawiamy z Agatą Steczkowską.

Anna Frydrychewicz: Ma Pani 14 lat i dowiaduje się Pani w taki obcesowy, obrzydliwy sposób, od całkiem obcej osoby, że jest dzieckiem księdza. Taki moment to trauma na całe życie?

Agata Steczkowska: Nic z tych rzeczy. Najpierw pomyślałam, że to nie o mnie i nie do mnie. Ale energetycznie poczułam to jak uderzenie w twarz. Poszłam do domu i zapytałam mamę, czy to prawda, że jestem dzieckiem grzechu. A mama wtedy spokojnie popatrzyła na mnie i powiedziała: „Jesteś dzieckiem miłości, pamiętaj o tym”. Dla mnie było jasne, że uwierzę mamie, a nie obcej osobie. Nie interesowało mnie wówczas co się działo w przeszłości mojego taty, ale to  kim był dla mnie.

 Wykonała Pani ogromną pracę, dokonała niezwykłej podróży w czasie po te najbardziej odległe informacje…

Agata Steczkowska-13

Fot. Archiwum prywatne

Tak, zajęło mi to 30 lat i atutem tej książki jest to, że została całkowicie oparta na dokumentach i wspomnieniach tych wszystkich osób, które pamiętają mnie, moich rodziców, dziadków. Od nich dowiadywałam się wielu kluczowych rzeczy. Bardzo ważna była dla mnie informacja, że w naszej rodzie nigdy nie było ani biedy, ani innowierców. Tradycją była wielodzietność. Dlatego fakt, że i nas jest dziewięcioro i potrafimy sobie radzić nie jest dla mnie zaskoczeniem. Te wzorce mamy w genach. Zostaliśmy również wychowani bardzo rygorystycznie w katolickim duchu.

Teraz się patrzy na rodziny wielodzietne inaczej, raczej się je stygmatyzuje jako patologię…

Zawsze tak było i mnie to wcale nie dziwi. Większość rodzin wielodzietnych żyje w ubóstwie, a rodzice tych dzieci nie specjalnie się nimi zajmują. Dzieci się rodzą, bo się rodzą…Trzeba mieć specyficznych, wyjątkowych rodziców – takich jak moi – żeby to wszystko „zagrało”. Pytano mnie wiele razy o tę naszą wielodzietność. I ja odpowiadam, że jeśli ktoś chciałby spróbować prawdziwej wielodzietności, takiej, gdzie nie ma pomocy znikąd – ani od państwa, ani od Kościoła, gdzie nie ma opiekunek ani babci, która pomoże i ugotuje obiad – to niech spróbuje żyć tak, jak moi rodzice. Za czasów ich młodości normą był model dwa plus dwa. Coś ponadto było uznawane za prymitywne, nieodpowiedzialne podejście. A my sobie świetnie poradziliśmy. Pracowaliśmy od dziecka, głównie na Zachodzie, wyjeżdżając na cztery, pięć tras koncertowych w ciągu roku. Dzięki temu mieliśmy pieniądze na spłatę domu, życie, wykształcenie i instrumenty. Zawsze mieliśmy swoje instrumenty, nasz dom był ich pełen. Tata pracował na trzy etaty, mama na dwa potem na trzy, ja na trzy. Przez 10 lat oddawałam pensję do wspólnej kasy. Uważałam, że tak powinnam.

Kiedy zaczęła Pani zarabiać?

Oficjalnie dostałam pierwsza pensję, kiedy miałam 18 lat. Wydałam ją całą na zabawki dla mojego rodzeństwa. Mogli kupić co chcieli, w sklepie Żaczek. To był szczęśliwy dzień.  Pracowałam z moim tatą, prowadząc chóry – chłopięce, dziewczęce, ponad 300 dzieci na stanie, w wieku od podstawówki do liceum.

Mnogość towarzyszy Wam całe życie:).

No tak, bo nie tylko jesteśmy rodzina wielodzietną, ale też jesteśmy dziećmi maestro chórów chłopięcych. Tata wykształcił tysiące chłopców przez 45 lat pracy.

Jak sobie radziliście z organizacją życia domowego?

Mama jest doskonałym organizatorem. Rządziła niepodzielnie na terenie zwanym domem. Tam się tata do niczego nie wtrącał, całą pensję oddawał mamie, nie miał żadnych nałogów, nie potrzebował dla siebie żadnych pieniędzy. Jeśli chodzi o materię, interesowało go tylko, to, żebyśmy nie byli głodni, żebyśmy mieli wykształcenie i instrumenty.

Pisze Pani w książce, że relacje między Panią a rodzeństwem, są jak między dziećmi, a trzecim rodzicem…

Zawsze się czułam jedynaczką, choć przecież wiem, że mam ośmioro rodzeństwa. Mój brat urodził się rok po mnie, więc różnica jest minimalna. Samopoczucie jest jednak inne niż rzeczywistość. Wydaje mi się, że to dlatego, że moja mama będąc w ciąży ze mną, myślała o tym, że będziemy same. Nie marzyła o tym, że tata się z nią kiedykolwiek złączy, albo zwiąże. Wiedziała, że jest wspaniałym księdzem, widziała jak bardzo ludzie go kochali. Mama nigdy namawiała taty, żeby odszedł od kapłaństwa. Kiedyś tata powiedział mi, że moje narodziny były ostatnią kroplą, która przeważyła o jego odejściu z kapłaństwa.

Fot. Archiwum prywatne

Fot. Archiwum prywatne

Ale wróćmy do tej odpowiedzialności, która na Pani spoczęła. Została pani odgórnie „szefem” dla reszty rodzeństwa. Nie było w Pani buntu?

Nie czułam się z tym dobrze. Miałam 14 lat, kiedy tato mi powiedział, że od dziś jestem odpowiedzialna za dobór repertuaru, za całokształt muzyczny naszego rodzinnego zespołu.

Książkę zadedykowała Pani jednak siostrom i braciom…

Napisałam tę książkę dla samej siebie, dla moje córki i dla dzieci naszych dzieci. Zadedykowałam ją mojemu rodzeństwu, ponieważ oni nie znali wielu faktów z życia naszych dziadków czy rodziców. To ja rozmawiałam z moimi rodzicami o kapłaństwie taty, mojego rodzeństwa to nie interesowało – to nie oni są dziećmi księdza, tylko ja, bo tata nie zdążył się z mamą ożenić, odejść od kapłaństwa, zanim się pojawiłam. Te kościelne procedury trwają, a poza tym, przełożeni nie chcieli taty „wypuścić”, bo to był kapłan, który pociągał za sobą tłumy. Oboje z mamą wzięli całkowitą odpowiedzialność za wszystko, co się działo. I nigdy, nie mówili, że jest im źle z tego powodu. U mnie w domu nie wolno było nawet złego słowa powiedzieć na Kościół, ani na system państwowy, na ludzi w ogóle. Nie byliśmy wychowywani w krytyce.

A to wychowanie – kary, nagrody – bardziej spoczywało na mamie, czy tata też się włączał w kwestie wychowawcze?

Ja uważam, że dzieci się nie wychowuje, tylko daje się im wzorce. Każde dziecko jest lustrem swojej rodziny. Myślę, że nasze wychowanie przede wszystkim opierało się na tych wzorcach. Kara była jedna – za kłamstwo. Tato zamykał się z kimś w pokoju i patrzył mu głęboko w oczy. Zobaczyć się w oczach taty – to nam wystarczało. A „technicznie” skłamać i tak się nie dało. Oboje rodzice, wiedzieli od razu, kiedy kłamaliśmy. Nie opłacało się.

Poza prawdą, jakie są jeszcze wartości, które prowadzą Panią z życiu i o których może Pani powiedzieć, że to dzięki mamie i tacie?

Poszanowanie drugiego człowieka, bycie życzliwym i kulturalnym. Dążenie do samorozwoju, robienie tego, co się kocha. Moi rodzice robili to, co uważali za stosowne, to co chcieli i kreowali swoje życie bez powielania wzorców. No i oczywiście, ich niezwykłą miłość. Znali się od dziecka, najpierw byli przyjaciółmi, a potem zakochali się w sobie jak kobieta i mężczyzna.

Teraz chyba coraz rzadziej w małżeństwie jesteśmy przyjaciółmi.

Pewnie zawsze tak było… Dla mnie to bardzo dziwne. Między moimi rodzicami, poza olbrzymią miłością było uczucie przyjaźni i lojalność. Mój tata zmarł 17 lat temu i mama nigdy nie zdecydowałaby się na nowego towarzysza życia. Wiem, bo pytałam ją o to. A tata przed śmiercią mówił do mamy, ze jest najpiękniejszą kobietą na świecie i że cieszy się, że to on umiera pierwszy, bo bez niej nie chciałby dłużej żyć.

W książce listy Pani rodziców, są pięknie opowiedziane, a nie zacytowane. Dlaczego taka forma?

Bo to nie są listy do mnie. To są listy osobiste. Nie mogłabym ich przytoczyć w takiej formie, bo to by było nieetyczne. Tata pisał do mamy jakby tworzył dla niej poezję. Jeden z listów zaczynał się słowami „Muzo, natchnij mnie”.  Zwracać się do kogoś z taką miłością – to piękne i niecodziennie.

Taką miłość widziała Pani między nimi przez cały ten czas?

Zawsze tak do siebie pisali, nie tylko na samym początku, to trwało całe ich wspólne życie. Nie spotkałam nikogo, kto kochałby bardziej niż moi rodzice. Myślę, że jesteśmy utkani z tej ich miłości.

Powiedziałaby Pani o tacie, że jest osobą odważną, bo wystąpił z kapłaństwa?

Nie wiem, czy można to rozpatrywać w kategoriach odwagi. Mówi się, że zawód księdza, nauczyciela, lekarza czy pielęgniarki to zawody z powołania. Jeśli ktoś porzuca któryś z tych zawodów i wybiera coś innego, to przecież nie ma tragedii. Problem dotyczy tylko kapłaństwa i celibatu. Miłości nic nie zatrzyma. Jeśli między moimi rodzicami nie byłoby prawdziwej miłości, oni nie byliby ze sobą, bo tak wiele przeszkód musieli pokonać, by wieść wspólne życie. Taka jest prawda, ale narosło wokół niej wiele brudu. Ludzie przywłaszczyli sobie mojego tatę jako księdza. Kiedy odszedł, poczuli się zdradzeni, opuszczeni. Tata miał wiele talentów, miał też talent do dyrygowania bycia cudownym mężem, ojcem. Wszystko w życiu wygrał, a mama mu w tym towarzyszyła.

Fot. Archiwum prywatne

Fot. Archiwum prywatne

Wykonała Pani olbrzymią pracę, napisała wspaniałą, rodzinną opowieść. Tymczasem próbuje się mówić o tej książce, przez pryzmat reakcji na nią, lub braku reakcji Pani rodzeństwa.

Mieszkamy w różnych miejscach, mamy zobowiązania rodzinne i zawodowe, nie jest nam łatwo w ogóle się spotkać, więc dla mnie powody, dla których moje rodzeństwo się nie zjawiło na promocji są oczywiste. A co do zainteresowania tak zwanych „brukowców”… Jestem osobą, która w ogóle się nie interesuje tym, co ludzi o mnie myślą. Nie mam w sobie napięcia, ani konfliktu. Brukowce szukają sensacji tam, gdzie jej nie ma. My jako rodzina nie jesteśmy skłóceni publicznie. Nie wychodzimy z tym do ludzi. Moja rodzina wie, że ja piszę te książkę od 30 lat. A poza tym, jestem zdania, że dzieło pisze się jedną ręką. Kompozytor jest jeden, a nie dziewięciu, malarz też maluje w pojedynkę. Każdy ma swój punkt widzenia i każdy może go wyrazić tak jak chce. My, w mediach mówimy o rodzinie od zawsze. Justyna udzieliła wielu wywiadów, wspominając różne rodzinne historie, Magda również.

Nikt tego nigdy nie cenzurował. Każdy mówił to, co chciał powiedzieć. Moja książka jest po prostu inną formą opowiedzenia o rodzinie. Z jakiego powodu moje rodzeństwo miało by się tym denerwować?

Rozumiem, że ludzie interesują się moją rodziną i Justyną, bo ona jest najbardziej z nas rozpoznawalna, ale używanie mnie jako broni przeciwko własnej siostrze, jest poniżej krytyki. Nie schodzę na ten poziom.

To jakie emocje towarzyszą wydaniu tej książki?

Jestem dumna, że to zrobiłam, czuję się szczęśliwa, bo spełniłam obietnicę złożoną samej sobie, i widzę wreszcie tę książkę w formie materialnej. Jestem wdzięczna współautorce, pani Beacie Nowickiej, którą spotkałam rok temu przy okazji sesji zdjęciowej, w której uczestniczyłam z siostrami, dla magazynu Viva. Pani Beata, tuż po wywiadzie zadzwoniła do każdej z nas i powiedziała, że „wyczuwa” tutaj niezwykłą historię. Tylko ja podjęłam współpracę. Zaprosiłam Panią Beatę do siebie i zaczęłyśmy rozmawiać. Kiedy pokazałam jej moje archiwum, stwierdziła, że ją to przerasta. Ale ją uspokoiłam, że ja od 30 lat mam tę książkę w głowie. Pani Beata jest profesjonalistką, z którą mi się cudownie pracowało.

Jak się pisze o swojej rodzinie? Jak się wraca do swoich korzeni?

To jest bardzo uświadamiające, szczególnie jeśli odkrywa się coś nowego, pogłębia wiadomości. Zbieranie materiałów było przygodą „do wewnątrz”. Wiele się we mnie „poukładało”.  Mam większą tolerancję na wiele spraw. Jeśli dociekasz dlaczego twoi przodkowie robili coś, co się tobie nie spodobało, to zaczynasz być tolerancyjny dla innych. Praca nad książką poszerzyła moją świadomość. Nie ma rodzin idealnych, każdy rodzic popełnia błędy, które jego dzieci noszą potem w sobie. Ale świadomy człowiek, zawsze może dążyć do zmian. Jestem wdzięczna moim rodzicom za to, że nas przyjęli na tym świecie. Że jestem tym, kim jestem.


Fot. Archiwum prywatne Agaty Steczkowskiej

Agata Steczkowska – dyrygentka, pianistka, kompozytorka, wiolonczelistka, pedagog, modelka. Od dzieciństwa związana z muzyką i sceną. Dała ponad 1000 koncertów. W ciągu 29 lat pracy wykształciła ok. 5000 wychowanków. Ukończyła podstawową szkołę muzyczną w Rzeszowie. Ukończyła średnią szkołę muzyczną w Stalowej Woli, w klasie fortepianu i wiolonczeli, następnie w roku 1991 Akademię Muzyczną w Krakowie na wiolonczeli i fortepianie. Brała udział w wielu kursach, warsztatach, wyjazdach studyjnych, konferencjach naukowych oraz panelach dyskusyjnych dotyczących muzyki oraz edukacji.